Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler, John Carey

Escape Room

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 24-04-2019 r.

Z roku na rok coraz więcej pojawia się tzw. „escape roomów” – pomieszczeń, w których zamykani są gracze, by poprzez zmierzenie się z serią łamigłówek, uzyskać możliwość wyjścia. Stymulująca wyobraźnię i wywołująca dreszczyk emocji, forma rozrywki, stała się również wdzięcznym polem dla filmowców do tworzenia różnego rodzaju thrillerów i filmów grozy. I jeden z nich trafił na światowe ekrany u progu roku 2019. Nie na wszystkie, ponieważ w związku z tragicznym pożarem jednego takiego przybytku w Koszalinie, gdzie zginęło pięć młodych osób, polski dystrybutor zdecydował się wycofać film z naszych kin. Patrząc na efekt końcowy można stwierdzić, że była to decyzja podjęta troszkę na wyrost. Film zatytułowany po prostu Escape Room jest bowiem niczym innym, jak pastiszem popularnej gry przemieszanym z konwencją zamkniętego, pełnego pułapek pomieszczenia, znanego nam m.in. z filmu Cube. I tak oto grupka nieznanych sobie ludzi otrzymuje ekskluzywne zaproszenie do elitarnego escape roomu, gdzie wygraną jest pokaźna suma pieniędzy. Już od pierwszych minut rozpoczętej „gry” staje się wiadomym, że jedyną wygraną, jaką można odebrać po rozwikłaniu wszystkich zagadek będzie własne życie. Za całym tym przedsięwzięciem stoi tajemniczy mistrz gry, którym okazuje się… No cóż, chyba jedyną atrakcją tego średniego w gruncie rzeczy widowiska jest jego konkluzja. A biorąc pod uwagę finansowy sukces filmu na rynkach światowych, z pewnością doczekamy się dalszego rozwinięcia niechlujnie rozpisanej historii.

Nie ukrywam, że jedynym powodem dla którego postanowiłem zmierzyć się z tym obrazem była ścieżka dźwiękowa tworzona przez Briana Tylera przy współpracy z Johnem Careyem. I o ile tego pierwszego statystyczny miłośnik muzyki filmowej doskonale zna, to już nazwisko Careya może mu się wydać bardziej enigmatyczne. Tylko pozornie, bowiem jest to wieloletni współpracownik Tylera, biorący na siebie pewną część aranżacji jego partytur – głównie w obrębie elektroniki. I jeżeli przysłuchamy się efektowi końcowemu, to nie trudno się domyślić, że nazwisko akurat tego „pomocnika” nie znalazło się w creditsach przypadkowo. Po serii dosyć organicznych, czasami tworzonych na jazzową nutę, ścieżek dźwiękowych, Brian Tyler wrócił do ilustrowania filmu grozy. Dosyć prostego w założeniach. Podstawą jest bowiem elektronika na gruncie której wyrastają nie tylko przebojowe, łatwo wpadające w ucho, kawałki akcji oparte na dosyć sztampowym motywie. Również cała architektura ilustracji opowiadającej nam w mniej dynamiczny i spektakularny sposób, filmowe wydarzenia. Tyle jeżeli chodzi o założenia. A jak z realizacją?



Wydawać by się mogło, że tak skonstruowana muzyka będzie bardzo aktywnym graczem w wyścigu o uwagę odbiorcy. I pierwsze sceny rzucające nam fragment finalnej potyczki w pewien sposób mogą to sugerować. Ale wejście na właściwie tory fabularne stanowi dosyć brutalne zderzenie z rzeczywistością. Poza kilkoma okazjonalnie cytowanymi piosenkami próżno szukać dobrze wpasowanej w realia filmowe, ilustracji. Muzyka pełni rolę marginalną, stając się zwykłym narzędziem do łatania emocjonalnych dziur. Dopiero kiedy grupka bohaterów zostaje zamknięta w tytułowym pokoju – wtedy ścieżka dźwiękowa kompozytorskiego duetu zaczyna jakkolwiek współpracować z obrazem. Jednakże nie oczekujmy, że zacznie kreować ten filmowy świat, wpływając na nastroje odbiorcy. Podstawową funkcją w jakiej zamykana jest kompozycja Tylera i Careya jest motoryka. I nie ważne czy mówimy tutaj o rasowej muzyce akcji, czy o underscore towarzyszącym przerażonym „graczom”. Pulsujące bity są odzwierciedleniem upływającego czasu i zbliżającego się nieuchronnie kolejnego śmiertelnego niebezpieczeństwa. Natomiast przetworzone dźwięki mechanizmów wyraźnie odnoszą się do miejsca toczącej się akcji. Kiedy do tego równania dorzucimy ponury temat przewodni, wtedy otrzymujemy gotowy zestaw stricte funkcjonalnych zagrań, ściśle identyfikujących się z filmowymi realiami. Z tego mechanizmu wyłamuje się liryka przypisana (przynajmniej w teorii) jednej z filmowych bohaterek – Zoe. Anonimowy, melancholijny motyw staje się w gruncie rzeczy emocjonalnym spoiwem racjonalizującym rodzące się wątłe relacje między grupką zamkniętych w budynku osób. I jeżeli miałbym być szczery, to właśnie ten element kompozycji w pierwszej kolejności zostanie zauważony przez statystycznego odbiorcę. Misternie tkana architektura elektronicznej akcji na nic się zdaje w starciu z dźwiękowym miksem, gdzie wygrywają inne elementy sfery audytywnej. I kiedy wydaje się, że to właśnie napisy końcowe będą tą przestrzenią, na której w świadomości widza na dobre rozgości się temat przewodni – wtedy stawiany jest przed nami klubowy miks takowego. Kończąc seans nie mamy zatem większej ochoty sięgać po album soundtrackowy.

A szkoda, bo to właśnie album soundtrackowy jest tym, co poniekąd ratuje wizerunek ścieżki dźwiękowej Briana Tylera i Johna Careya. Wydany nakładem Sony Music (niestety tylko elektronicznie), zestawia w sobie uporządkowany zestaw praktycznie całości materiału, jaki powstał na potrzeby widowiska Adama Robitela. Jasne, że można było to wszystko skrócić o 20 minut, co zdecydowanie poprawiłoby komfort odsłuchu, ale i tak nie jest źle. Biorąc pod uwagę stylistykę, w jakiej powstał Escape Room, jego treść nie wydaje się wielce skomplikowana – raczej ukierunkowana na masowego odbiorcę. I fajnie, że nawet w tak wylewnie skonstruowanym słuchowisku każdy będzie tu w stanie znaleźć coś dla siebie.



Zmagania z albumem zaczynamy – tradycyjnie już u Tylera – od prezentacji suity tematycznej. Oprawa dźwiękowa tematu, jak i sama melodia, mogą przypomnieć nam inny motyw z repertuaru tego kompozytora – fragmenty ścieżki dźwiękowej do filmu Brake. I w takim też eksperymentatorskim tonie przemawiać będzie serwowany w dalszej części soudntracku, zbiór elektronicznych sampli. Zaraz po wybrzmieniu tego motywu stawiany jest przed nami klubowy remiks, co osobiście uważam za najgłupsze rozwiązanie w konstrukcji albumu. Warto przetrwać ten kawałek, aby wejść z impetem w materiał stricte filmowy. Tutaj nieocenioną rolę odgrywają skoczne The Invitation oraz podkręcające tempo Coaster. Nastawieni na intensyfikację wrażeń dosyć szybko studzimy swój zapał wchodząc w melancholijny nastrój serwowany nam przez temat Zoe. Dopiero po tym fragmencie dynamika ścieżki dźwiękowej ulega pewnej stabilizacji. Inicjatywę przejmują bardziej minorowe, choć stonowane fragmenty oparte na ambientowym fortepianie i dysonującej z nim elektronice. Jest to również przestrzeń na której powoli, aczkolwiek nieuchronnie wkradać się będzie lekki marazm. Wznoszące i opadające dźwięki okraszone przeróżnymi przetworzonymi dźwiękami tworzą co prawda iście fantazyjny, industrialny pejzaż muzyczny, ale w dłuższej perspektywie ma on prawo zmęczyć słuchacza. Konstrukcja albumu poniekąd ogranicza ten powolny spadek zainteresowania treścią poprzez systematyczne powracanie do bardziej przebojowych kawałków, takich jak trip-hopowe The King Of Trading, pulsujące elektroniką Testing Your Limits oraz Game Over lub heavy metalowe Dreadnaught. Kompletnym zaskoczeniem jest natomiast swingujące Dr. Wootan Yu Says, wybrzmiewające w filmie w charakterze utworu źródłowego. Album kończymy natomiast dynamiczną ilustracją z finału widowiska otwierającego furtkę do sequela.

Taki oto obraz pozostawia po sobie album ze ścieżką dźwiękową do Escape Room. Album, który mimo wielu gatunkowych klisz i własnych, konstrukcyjnych niedoskonałości, całkiem dobrze radzi sobie bez filmowego kontekstu. I szkoda, że jednak Sony Music nie zdecydowało się wydać tego w formie fizycznie tłoczonego kompaktu. Z pewnością zasiliłby niejedną kolekcję krążków z widniejącym na okładce nazwiskiem Tylera. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że dopisane tam „John Carey” było zwykłą koleżeńską przysługą.

Najnowsze recenzje

Komentarze