Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Benjamin Wallfisch

Serenity 2

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 26-02-2019 r.

Nie wystarczy dobry pomysł na film i doborowa obsada. Trzeba to żelazo przekuć na coś wartego uwagi. A z tym najwyraźniej Steven Knight ma troszeczkę pod górkę. Tworząc Serenity – pokrętną historię rybaka-zawadiaki z wyspy Plymouth – wypłynął na nie do końca znane sobie wody. Kiedy główny bohater otrzymuje od swojej dawnej miłości dosyć intratną propozycję zamordowania jej obecnego męża, który znęca się nad nią i jej dzieckiem, opowieść zaczyna nabierać tempa. Niestety za tym tempem nie nadąża sam filmowiec, dla którego zbliżający się wielkimi krokami twist fabularny staje się celem samym w sobie. Większego pomysłu zabrakło również na zbudowanie jakiejś wiarygodnej narracji, wciągającej widza i nie pozwalającej odejść od tego widowiska aż do ostatniej minuty. Najbardziej irytująca wydaje się jednak bezradność w wykorzystaniu potencjału aktorskiego. Matthew McConaughey i Anne Hathaway są tutaj tylko marionetkami rozstawianymi po kątach przez dosyć kiepski scenariusz. Nie dziwne, że premierę tego widowiska przekładano aż trzy razy: z połowy roku 2018 na początek 2019. Nie uchroniło to projektu przed podwójną katastrofą – w recenzjach i światowym box office. Niniejszy tekst jest chyba jednym z nielicznych, który łaskawiej spojrzy na tę produkcję. Głównie dlatego, że przedmiotem mojego zainteresowania jest muzyka, która w filmie Knighta sprawdziła się całkiem solidnie.



Na stanowisko kompozytora ścieżki dźwiękowej do filmu Serenity zatrudniony został Benjamin Wallfisch. Brytyjski muzyk, który dynamiczny start swojej kariery zawdzięcza środowisku Hansa Zimmera, był pierwszym i właściwie jedynym wyborem Knighta. Reżyserowi zależało na stworzeniu z jednej strony ujmującej, bogatej emocjonalnie oprawy, ale zanurzonej w dosyć utopijnym, melancholijnym tonie. Rozwiązaniem okazała się dosyć odważna mieszanka angażująca symfoniczną lirykę o romantycznym wydźwięku z ambientowymi teksturami. Subtelnymi, pozwalającymi w pierwszej kolejności przemawiać organicznym formom wyrazu. Paradoksalnie kluczem do osiągnięcia pożądanego efektu nie było odpowiednie dobranie środków, ale umiejętne ich połączenie. Rajska sceneria, oceaniczny błękit i szokująca prawda odnośnie miejsca, w którym osadzona jest akcja… To wszystko dało sposobność do sięgnięcia po wypracowane kilka lat wcześniej schematy. Po tekstury tworzone na potrzeby Blade Runnera 2049. Pewnie niejeden z was zapyta, co ma wspólnego postapokaliptyczny thriller s-f z omawianą tu, kiepsko zrealizowaną sensacją. Właśnie w oderwanym od rzeczywistości, niejako utopijnym świecie, do jakiego zapraszają nas filmowcy. Działania Wallfischa nie ograniczają się do intensywnego korzystania z ambientowych, rozciągłych fraz. Nanosi je na symfoniczną, piękną w wymowie lirykę, wspieraną nierzadko chóralnymi wstawkami lub kobiecymi wokalizami. Kiedy do tego wszystkiego dorzucimy elektroniczne sample kojarzące się z Oceanic Vangelisa – wtedy, przynajmniej w teorii, mamy iście imponującą mieszankę zdolną samoistnie kreować ten filmowy świat.



I w pewnej mierze tak się dzieje. Już od pierwszych minut Wallfisch gęsto zapełnia filmową przestrzeń, budując atmosferę rajskiego zakątka, w którym czas odmierzany jest harmonogramem wypłynięć na pełne morze. Szczelne wypełnianie obrazu nierzadko obraca się przeciwko kompozytorowi, kiedy tworzona przez niego muzyka staje w sprzeczności z byle jak zmontowanym obrazem. Ale kiedy na jaw wychodzą nowe wątki, a sposób postrzegania tego świata przez widza zmienia się diametralnie – wtedy podejmowane przez kompozytora środki muzycznego wyrazu nabierają większego sensu. Obok pastelowej, osnutej leniwym, niepoprawnym romantyzmem, liryki, nie brakuje również miejsca na chwile grozy. Takowe zapewniają nisko schodzące dźwięki basowe lub doskonale znane z warsztatu tego twórcy, kawałki akcji. To właśnie muzyka akcji wydaje się najmniej frapującym elementem tej dźwiękowej układanki. Rytmiczne ostinata angażujące do palety wykonawczej agresywne perkusjonalia i równie pretensjonalne dęciaki odcinają się od tej skrzętnie budowanej, utopijnej atmosfery. Zło konieczne, które można przetrwać, biorąc pod uwagę inne elementy sfery audytywnej, odsłania również inny poważny defekt tej partytury. Mianowicie brak jakiejkolwiek narracji oraz wiodącej tematyki. Ścieżka dźwiękowa Wallfischa jest rasową tapetą, która szczelnie wypełniając filmową przestrzeń, czyni to w dosyć urokliwy (czasami niestety narzucający się) sposób. Czy na tyle urokliwy, aby ukontentować również słuchacza pragnącego indywidualnie zmierzyć się z tą kompozycją poza filmowymi kadrami?

Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w albumie soundtrackowym, jaki właśnie trafił na nasz rynek nakładem Milan Records / Warner Music. Godzinne słuchowisko, choć nie należy do najbardziej pasjonujących w dorobku brytyjskiego kompozytora, to jednak czaruje swoim osobliwym klimatem, kojarzącym się ze wspomnianymi wcześniej dziełami Vangelisa lub ostatnimi wyczynami Wallfischa z Zimmerem. Kompozytor potrafił tu znaleźć złoty środek pomiędzy melancholijną liryką, a bardziej zdecydowanymi, czasami nawet szorstkimi dźwiękami.



Płytę rozpoczynamy od tytułowego Serenity częstującego słuchacza sporą porcją snujących się, ambientowych dźwięków. Początek The Beast jest niejako przedłużeniem tej myśli z dodatkową porcją idyllicznych wokaliz. Dosyć szybko jednak ta ciepła, błoga atmosfera rewidowana jest przez agresywną muzyczną akcję, tworzoną w typowym dla Wallfischa stylu. Dzielenie przestrzeni pomiędzy miłą dla ucha melancholią, a toporną akcją będzie niestety koniecznością w dalszej części słuchowiska. Na szczęście mniej więcej do połowy albumu niewiele pod tym względem będzie się działo. Dopiero skierowanie fabuły na zupełnie nowe tory da przestrzeń do wyprowadzenia większej ilości nerwowej akcji. Nie brakować w niej będzie zarówno mocno eksponowanych dęciaków, jak i samplowanych perkusjonaliów. Ale to jednak do liryki wracać będziemy najchętniej. Nie przeszkodzi nawet rzeźnicki miks i zabiegi postprodukcyjne dewaluujące świetną pracę londyńskich muzyków i śpiewaków. Agresywna kompresja w tym akurat przypadku nadaje całej ilustracji bardziej utopijnego wydźwięku.



Benjamin Wallfisch jest twórcą, którego nie sposób zaszufladkować i stwierdzić, że powinien lub nie powinien brać się za dany gatunek. Wydawać się mogło, że brytyjski kompozytor nie zaprezentuje tu nic nadzwyczajnego i patrząc w szerszej perspektywie na jego partyturę można po części się z tym zgodzić. Nie oryginalność ani też bogactwo tematyczne przesądziły o nienajgorszym wizerunku tej pracy, ale zanurzenie jej w specyficznym, nostalgiczno-romantycznym nastroju. Cóż z tego, że skrzętnie budowaną atmosferę zakłócają paskudne w treści, fragmenty akcji. Można przejść z nimi do porządku dziennego i czerpać jako taką satysfakcję z odsłuchu ścieżki dźwiękowej do Serenity.

Najnowsze recenzje

Komentarze