Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dario Marianelli

Bumblebee

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 11-01-2019 r.

Miechael Bay wielokrotnie podkreślał, że nie obchodzi go krytyka pod adresem jego filmów z uniwersum Transformers, ponieważ wyniki finansowe świadczą same za siebie. Wielkie musiało być jego zdziwienie, kiedy Transformers: Ostatni rycerz okazał się finansową porażką. Większa panika musiała panować wśród decydentów studia Paramount, które kilka miesięcy wcześniej dało zielone światło do realizacji spin-offowego filmu zatytułowanego Bumblebee. Widmo blamażu było tym większe, iż za kamerą stanął twórca kiepsko sprzedającej się animacji Kubo i dwie struny. Obawy okazały się bezpodstawne.

Dosyć sceptyczną widownię zaskoczono być może najlepszym filmem z omawianej tu franczyzy. Co stanowiło o sukcesie widowiska poświęconego jednemu z Autobotów? Przede wszystkim odejście od toksycznej stylistyki, jaką Bay traktował swoje obrazy. Kiepską fabułę rozgrzeszała u niego nieustanna akcja, wsparta szybkimi cięciami montażowymi, przyprawiającymi widza o oczopląs. Travis Knight definitywnie zerwał z taką formą rozrywki, proponując w zamian coś, co śmiało wpisywałoby się w spielbergowską definicję kina familijnego. Biorąc pod uwagę, że kultowy reżyser był producentem Bumblebee, nie dziwi taki obrót spraw. Akcję osadzono więc w drugiej połowie lat 80., kiedy na Ziemię, po przegranej wojnie na Cybetronie, przybywa Bumblebee. Jego misją jest stworzenie bezpiecznego przyczółka dla Autobotów, ale w wyniku pewnych wydarzeń, Transformer traci pamięć. Odnaleziony przez pewną nastolatkę o imieniu Charlie, nawiązuje z nią silną relację, która zostanie wystawiona na próbę w obliczu konfliktu z śledzącymi go Decepticonami. Fabuła tego widowiska wydaje się prosta niczym konstrukcja cepa. Podobnie przewidywalny wydaje się tok prowadzonej narracji. Ale pod płaszczykiem tego niczym nie wyróżniającego się kina przygodowego kryje się naprawdę świetny, dający mnóstwo radości z odbioru, film. Idealna równowaga zachowana między akcją, a dramaturgią pozwala stawiać ten obraz w charakterze wzorca, jakim powinni podążać twórcy franczyzy Transformers. Obawiam się jednak, że dosyć liche wyniki finansowe Bumblebee nie zachęcą decydentów Paramount do tworzenia kolejnych odsłon.

Przez minioną dekadę przyzwyczailiśmy się do krytyki względem autora opraw muzycznych do Transformerów, Steve’a Jablonsky’ego. I owszem, można mieć obiekcje co do stylistyki, w jakiej tworzy uczeń Hansa Zimmera oraz dosyć miałkiej oryginalności w przypadku niektórych prac. Aczkolwiek trudno dyskutować z faktem, że to właśnie ścieżki dźwiękowe Steve’a pełniły rolę mediatora pomiędzy zbyt natrętnym obrazem, a odbiorcą. Dryg do tematów wsparty aranżacyjną prostotą był optymalnym panaceum na definiowanie świata przedstawionego w filmach Michaela Baya. Dlatego kiedy świat obiegła informacja, że do stworzenia ilustracji spin-offowego dzieła zaangażowany zostanie Dario Marianelli… Cóż, krytycy i fani serii nie bez powodu drżeli o efekt końcowy. Kompozytor, który znany jest głównie ze ścieżek dźwiękowych do dramatów i filmów osadzonych na tle historycznym nie wydawał się odpowiednim kandydatem do tego angażu. Mimo wszystko dostał ten projekt – głównie dzięki reżyserowi, z którym już wcześniej współpracował. Efekt końcowy to urzeczywistnienie tych obaw.



Można było się spodziewać, że Marianelli napisze swoją partyturę w zupełnie odmiennym stylu aniżeli Jablonsky. Nikt jednak nie przypuszczał, że w najbardziej newralgicznych momentach, tudzież w scenach akcji, próbował będzie wejść w buty wychowanka Hansa Zimmera. Już pierwsze minuty filmowego widowiska, kiedy podziwiamy zaciętą walkę na Cybertronie, można odnieść wrażenie, że kompozytor stara się dopasować stylistykę swojej pracy do tego, co na potrzeby filmów Baya tworzył Jablonsky. Z marnym skutkiem, rzecz jasna. Nie dość, że brakuje tutaj odpowiedniego obycia w elektronicznych formach wyrazu, to nad całością nie unosi się tak charakterystyczny dla prac Steve’a, duch przebojowości. Ilustracja Marianelliego wydaje się nieodzownym towarzyszem filmowych kadrów, z których okazjonalnie próbują wyrwać się smyczkowe ostinata i chóralne wstawki. Niestety całość rewidowana jest przez dosyć restrykcyjnie podchodzący do muzyki, filmowy miks. Dopiero kiedy akcja przenosi się na Ziemię, a na pierwszy plan wysuwa się młoda, przytłoczona śmiercią ojca, nastolatka – wtedy muzyka Diario Marianelliego zaczyna przemawiać typowym dla tego kompozytora językiem. Niewybredna liryka wsparta anonimowym, ale sprawnie poruszającym się po filmowych kadrach, tematem, czynią swoją powinność w stopniu bardziej niż zadowalającym. Budowanie relacji między Charlie, a Bumblebee to chyba najbardziej wdzięczne pole do ukazania potencjału oryginalnej oprawy muzycznej Marianelliego. Ale i ona musi ustąpić przewodniej roli, jaką w sferze audytywnej pełnią szlagiery muzyki popularnej i rockowej lat 80. Osadzenie akcji w tych właśnie realiach dało sposobność, do częstego posiłkowania się kulkowymi piosenkami – tym bardziej, iż to właśnie na ich płaszczyźnie budowana jest komunikacja między Bee a dziewczyną. Można więc powiedzieć, że wszystkie wybrzmiewające w Bumblebee piosenki stanowią diegetyczny element filmowej narracji. Siłą rzeczy muzyka ilustracyjna musiała zejść na drugi plan. Ale nawet i w tak niekorzystnej konfiguracji można było pokusić się o elektryzujący, świetnie odnajdujący się w obrazie score. W analogicznej konfiguracji gatunkowej, Ready Player One z muzyką Silvestriego jest tego żywym przykładem. I szkoda, że partytura do Bumblebee ogranicza się tylko do łatania pewnych dramaturgicznych dziur.


Jeżeli sam film nie podpowie nam tego, to w sposób dosadny problem wyartykułuje ścieżka dźwiękowa wydana cyfrowo nakładem muzycznej sekcji studia Paramount. Niespełna godzinne słuchowisko, które eksponuje większość stworzonego na potrzeby filmu, materiału muzycznego, to przysłowiowy groch z kapustą – obraz chaosu wyłaniającego się z braku pomysłów na zagospodarowanie muzycznej przestrzeni. Imitatorstwo przeplatane z odtwórczym rzemiosłem spajane jest wątłą nicią tematycznej transparentności. A wszystko w ramach bardzo dużego zróżnicowania stylistycznego podważającego spójność słuchowiska. O wiele lepiej pod tym względem radzi sobie krążek z soundtrackiem wydany przez Republic Records. Ale tutaj większość sukcesu leży po stronie wykorzystanych piosenek, które w każdej konfiguracji i układzie treści tworzą świetną atmosferę nostalgii.

Pewne elementy nostalgii próbuje do swojej pracy przemycać również Dario Marianelli. Posiłkowanie się gitarowymi brzmieniem ocierającym się o stylistykę country oraz leciwą, choć subtelną elektroniką, przekłada się w pewnym stopniu na melodykę. I o ile aparat wykonawczy oscyluje wokół bardziej współczesnego instrumentarium lub angażuje symfonikę w slapstickowym wydaniu, o tyle wszystko wydaje się dosyć naturalne w brzmieniu. Problem zaczyna się, kiedy kompozytor próbuje ilustrować sceny akcji. Już początek albumu soundtrackowego serwuje nam wycieczkę po licznych pastiszach, jakich podejmuje się Marianelli. Ostinatowy motyw nie wiedzieć czemu posiłkuje się charakterystycznym rytmem, jakim Steve Jablonsky obarczył Scorponoka, a świszczące i dudniące partie elektroniczne ocierają się tutaj o lekką amatorszczyznę. Jedynie spłaszczający wszystko, dźwiękowy miks identyfikuje się ze sztandarowym tworem produkowanym pod szyldem RCP. W tej kwestii rozmija się jednak z estetyką tworzenia prac przez samego Jablonskyego – moim zdaniem jednego z najbardziej uczulonych na istotę dźwięku, protoplastów Zimmera.

Bumblebee jest pierwszą ścieżką dźwiękową z uniwersum Transformers, która po przesłuchaniu wywołała poczucie zawodu niewykorzystanym potencjałem. Nie sądziłem, że dożyję czasów, kiedy słuchając muzyki do tej franczyzy na usta cisnąć się będzie desperackie wołanie „Steve, wróć”! A jednak. Można Jablonskyemu wiele zarzucić, ale nie ulega wątpliwości, że do filmów spod szyldu Transformers podchodził z pewnego rodzaju pasją. Wiedząc, że to twór bardzo popcornowy, proponował równie soczystą rozrywkę okrytą lekkim płaszczem dramaturgii. A poza dobrą funkcjonalnością istniała również niewybredna przebojowość i pewna spójność treści, czyli to, czego zabrakło w muzyce do Bumblebee. Oglądając film można odnieść wrażenie że to właśnie epokowe piosenki są tym elementem, który przykuwa uwagę odbiorcy i coś w tym jest. Jeżeli więc miałbym zaproponować wybór pomiędzy albumem soundtrackowym, a original score, to zdecydowanie bardziej skłaniałbym się ku temu pierwszemu. Warto po niego sięgnąć – jeżeli nie dla samego filmu, to dla muzyki.



P.S. Oceny tyczą się tylko wrażeń jakie pozostawia po sobie muzyka ilustracyjna.


Inne recenzje z serii:

  • Transformers
  • Transformers 2: Revenge of the Fallen (album)
  • Transformers 2: Revenge of the Fallen (score)
  • Transformers 3: Dark of the Moon (score)
  • Transformers 4: Age of Extinction
  • Transformers 5: The Last Knight
  • Transformers: The Movie
  • Transformers Prime
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze