Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Randy Edelman

Ten Commandments, the (Dziesięcioro Przykazań) 1

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Filmowcy wielokrotnie przenosili karty Biblii na taśmy celuloidowe. Czasami nawiązując tylko do wątków, innym razem opowiadając historie w niej zawarte. Najwięcej razy oczywiście ekranizowano historię życia Jezusa Chrystusa, choć nie mniej odnoszono się również do Pięcioksięgu, a w szczególności do losów Mojżesza i Narodu Wybranego. Począwszy od pierwszego tego tupu filmu zrealizowanego już w 1909 roku do dnia dzisiejszego powstało kilkanaście mniej lub bardziej udanych produkcji fabularnych i animowanych. Najnowsza z nich – Dziesięcioro Przykazań w reżyserii Roberta Dornhelma, to dwuodcinkowy miniserial zrealizowany ze sporym rozmachem dla telewizji Hallmark. Niestety produkcji tej jeszcze nie miałem okazji podziwiać. Cóż, może któregoś pięknego dnia nadrobię to i uzupełnię recenzję o wrażenia zeń wyniesione. Pomijając jednak sam obraz skupmy się na tym co najbardziej nas będzie interesować, mianowicie na muzyce.

Autorem tej jest Randy Edelman. Każdy miłośnik muzyki filmowej na pewno kojarzy go z epickim dziełem Michaela Mana – Ostatni Mohikanin, do którego to na współ z Trevorem Jonesem napisał można by rzec już ponadczasową partyturę. Mając taką perełkę w swojej filmografii nie wykorzystał Edelman sytuacji, brnąc w następnych latach głównie w ilustracjach średnioambitnych hollywoodzkich produkcji rozrywkowych jak: Beethoven, Czarny Rycerz, Ed TV. Dziesięcioro Przykazań miało zwiastować triumfalny powrót kompozytora do kina epickiego. Wymagania względem niego były więc wysokie. Czy Edelman sprostał im? Niezupełnie. Zanim jednak zacznę ciskać w niego gromami postaram się wyciągnąć z tego co zrobił trochę dobrego.

Pozytywne wrażenie zrobiło na mnie pierwszych kilka minut kompozycji, gdzie Randy Edelman zarysowuje swoją tematykę. Pomimo kilku technicznych mankamentów, o których nie omieszkam rozpisać się poniżej, słucha się tego nawet przyjemnie. Tematy Edelmana są proste, przez co bardzo chwytliwe i łatwo zapadające w pamięć (szkoda tylko że ciągłe epatowanie nimi w praktycznie każdym utworze powoduje przesyt). Kompozycję otwiera The Ten Commandments, Main Title, w którym usłyszymy temat główny partytury. To bardzo prosta technicznie, patetyczna melodia, gdzie prym wiodą instrumenty smyczkowe i syntetyczny chór. Między nimi pojawiają się zsamplowane bębny, które przyznać trzeba oszpecają orkiestrę. Znacznie lepiej sprawdziłyby się tu żywe instrumenty. Drugi temat trzymany jest w atmosferze nostalgii, choć i tu nie zabraknie szczypty patosu. Zapoznamy się w nim słuchając Return to Egypt. Zalety partytury nie zamykają się jednak tylko w obrębie nieprzeciętnych tematów. Jest kilka indywidualnych utworów wartych szczególnej uwagi. Takimi są na przykład: bardzo liryczny kawałek z solową wiolonczelą The Greatest Sorrow, dramatyczny The Burning Bush, piękny i spokojny utwór Becoming A Family, oraz nostalgiczny Murder And Escape. Kompozycję wieńczy natomiast nienajgorsza wariacja fortepianowo-wiolonczelowa na temat główny – True Gift.

Często mówiąc o Dziesięciorgu Przykazań określa się je mianem dzieła epickiego. Prawda jest taka, że w tej epickości nie ma nic porywającego, nic co zerwało by widza/słuchacza na równe nogi, a na jego usta cisnęło się niepohamowane “wow”. Bliżej bowiem Dziesięciorgu Przykazań do zwykłej muzycznej tapety serialowej niźli pasjonującej podróży po biblijnych wątkach. Głównym problemem kompozycji Edelmana jest wspomniana wyżej ilustracyjność, która rozbija ciekawie rysowaną na samym początku płyty tematykę. Ilustracyjność ta przejawia się w nieustannym wałkowaniu dwóch głównych tematów, w zmiennych co prawda aranżacjach, ale i tak po pewnym czasie nudzących monotonnością. Na tym jednak zestaw problemów partytury się nie kończy. Bardzo denerwującą sprawą jest zestawienie instrumentów i sposób nagrania tego wszystkiego. Jak na pełnoorkiestrową kompozycję, Dziesięcioro Przykazań brzmi bardzo syntetycznie, jakby rodem z komputerowego programu odczytującego zapis nutowy. Najsztuczniej wypadają smyczki i dęciaki, które aż rażą swoją “kanciastą”, prawie że pozbawioną emocji grą. Do tego dochodzą średniej jakości sample elektroniczne, nierzadko dosyć prostackie. Miejscami sample te wybijają się na pierwszy plan czyniąc z tej pierwotnie symfonicznej kompozycji elektroniczną papkę dźwiękową rodem ze średniej klasy filmu przygodowego, lub nawet z gry komputerowej. Wątek “niedociągnięć” wieńczy sprawa związana z czasem odsłuchowym na płycie Varese. Specyfika kompozycji sprawia, że prawie 50 minut spędzonych przy niej poza pewnymi wyjątkami może okazać się trochę męczące.

Ogólnie rzecz biorąc… Bardzo prostacka to i naiwna kompozycja, jakże nieadekwatna do podniosłego i poważnego charakteru wątków biblijnych. Randy Edelman zamiast zaserwować słuchaczom niesamowitą przygodę poprzez kulturę starożytnego bliskiego wschodu, uraczył nas hollywoodzkim plastikiem z niskiej półki. Jest w tym co prawda odrobina piękna i emocji, ale tak samo jak efekt słuchalności orkiestry są to bardzo syntetyczne emocje… bardzo sterylne, prawdopodobnie powielające tylko obraz Dornhelma. Płyta przeznaczona raczej dla fanów kompozytora.

Najnowsze recenzje

Komentarze