Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Mummy, the – Expanded Edition (Mumia)

(2018)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 30-07-2018 r.

To były ciekawe czasy. Podczas, gdy koledzy z podwórka wesoło podskakiwali w rytm zachodnich szlagierów, ja zamykałem się w swoim pokoju katując w nieskończoność nowe soundtrackowe nabytki. Pamiętam jak raz przez przypadek w moje ręce wpadła płyta z muzyką Jerry’ego Goldsmitha do Mumii. Rodzice zastanawiali się, czy od razu dzwonić do egzorcysty, czy też przeczekać ten okres – a nóż to tylko jeden z przejawów młodzieńczego buntu. Jeżeli tak, to pozostał on we mnie aż do tej pory, bo miłość jaką obdarzyłem tego dnia twórczość Jerry’ego Goldsmitha systematycznie rosła. Od tamtego czasu przerobiłem niemalże każdą płytę tego kompozytora, ale sentyment i szacunek do Mumii nigdy nie umarł. Także do filmu, który obejrzałem dopiero rok po pierwszym wysłuchaniu ścieżki dźwiękowej.

Remake kultowego filmu grozy z lat 20. od dawna spędzał sen z powiek decydentów studia Universal Pictures. Do realizacji przymierzało się wielu, ale ostatecznie na stanowisku reżyserskim udało się obsadzić Stephena Sommersa. Autor takich średniaków, jak Księga dżungli czy Śmiertelny rejs nie był gwarantem oszałamiającego sukcesu nowej Mumii, ale sprawy potoczyły się inaczej, niż zakładała większość. Przede wszystkim postanowiono zmienić tradycyjny wizerunek zabandażowanego truposza terroryzującego ludzi na bardziej rozrywkowy w nurcie kina nowej przygody. Ot taka hybryda Indiana Jonesa z rasowym horrorem. Całość ubrano nawet w mitologiczne szaty fabularne, łączące wydarzania sprzed tysięcy lat ze współczesnością… Dokładniej z drugim dziesięcioleciem XX wieku, kiedy to postanowiono osadzić całą akcję. Jest to jeden z wielu ukłonów w stronę filmowego klasyka z Borisem Karloffem w roli głównej. Tym razem w roli tytułowej mumii osadzono Arnolda Vosloo, a po drugiej stronie barykady postawiono alter ego Indiany Jonesa – Ricka O’Connella (Brendan Fraser). Trzeba przyznać, że stworzył on z Rachel Weisz i Johnem Hannah świetne trio, które stanowiło siłę nośną rozrywkowego tonu produkcji. Natomiast troska o jej wizualny rozmach spoczęła na barkach specjalistów z Industrial Light & Magic. Nowatorskie jak na tamte czasy efekty specjalne były jedną z mocniejszych stron produkcji i skutecznym wabikiem dla żądnych wrażeń odbiorców. Film sprzedał się fenomenalnie dając studiu zielone światło do realizacji kolejnych części – już zdecydowanie mniej udanych.

Do tego festiwalu zachwytów należałoby dołączyć ogrom wrażeń, jakich dostarczyła oprawa muzyczna do Mumii. O jej stworzenie poproszony został Jerry Goldsmith, z którym Sommers miał już okazję współpracować rok wcześniej nad Śmiertelnym rejsem. Dla Goldsmitha ten projekt był niczym wehikuł czasu, który pozwolił mu cofnąć się do lat, kiedy głównym trzonem jego aparatu wykonawczego były orkiestra i chór. Specyficzna tematyka, miejsce i realia, w jakich osadzona została historia Ricka i Evy, skłaniały do ubrania ścieżki dźwiękowej w bardziej klasyczne formy z odpowiednim, etnicznym zapleczem. Filarem na którym oparto partyturę jest silnie rozbudowana sekcja perkusyjna z wszystkimi jej gatunkowymi odcieniami. Wiernym jej towarzyszem jest równie mocno akcentowana sekcja dęta blaszana, odpowiedzialna za dobre prowadzenie się tematu przewodniego. Miłym dla ucha smaczkiem, a zarazem podstawą etnicznej wymowy partytury jest instrument strunowy pochodzący z Azji środkowej – buzuki. Idealnie wtapia się on w pustynną scenerię, w jakiej osadzona jest akcja, zarzucając przy tym pomost między ciepłą liryką, a przygodową wymową tematu Ricka. O całej bazie tematycznej nie ma sensu się szerzej rozpisywać, ponieważ zrobiłem to już przy okazji recenzji regularnej edycji soundtracku. Zainteresowanych kieruję więc pod ten adres, a w ramach suplementu do tych opisów dodam tylko, że z perspektywy ówczesnych prac Jerry’ego Goldsmitha, Mumia jawi się jako najbardziej rozbudowana pod względem melodycznym, ścieżka dźwiękowa tego artysty. Choć na wielu płaszczyznach wydaje się aż nadto sterylna i głęboko zakorzeniona na pokutujących w branży schematach, to jednak w całościowym ujęciu jest niezwykle efektowna w treści i efektywna jeżeli chodzi o sferę funkcjonalną. Jest to o tyle ciekawe, ponieważ Goldsmith nigdy nie ukrywał swojej niechęci względem tego obrazu, co po części wpłynęło na jego decyzję o nie podjęciu współpracy z Sommersem nad sequelem. Niemniej ilustracji Goldsmitha trudno zarzucić pasywne podejście do kryjących się w obrazie wątków grozy, przygody i romansu, ale niejednokrotnie dzieje się to wszystko kosztem zbytniego przerysowywania lekkiego w gruncie rzeczy widowiska. Do tego stopnia, iż można odnieść wrażenie, że kompozycji Amerykanina wygodniej jest bez swojego wizualnego kontekstu niż z nim samym.

Przekona się o tym każdy, kto zmierzy się z filmem Sommersa i sięgnie po album soundtrackowy wydany nakładem Decca Records. Niespełna godzinne słuchowisko jest jednym z lepszych, jakie ukazały się pod szyldem twórczości Jerry’ego Goldsmitha. Staranna selekcja najlepszych fragmentów ponad 90-minutowego scoru sporządzonego na potrzeby filmu, dała efekt w postaci albumu, do którego trudno się jakkolwiek przyczepić. Chyba tylko w tej kwestii, że pomijała spore połacie słyszanej w filmie muzyki. W zidentyfikowaniu owych braków swojego czasu pomogło specjalne wydanie DVD, gdzie w ramach dodatków otrzymaliśmy izolowaną od dialogów i efektów dźwiękowych, partyturę. Przez lata była więc ona (w swojej kompletnej formie) jednym z mokrych snów najbardziej zagorzałych miłośników twórczości Goldsmitha. Bo tylko oni dostrzegali sens publikowania niekoniecznie odkrywczego materiału. W końcu po blisko 20 latach te marzenia spełniła wytwórnia Intrada Records, której nakładem trafił na rynek dwupłytowy specjał z kompletną ścieżką dźwiękową, garścią alternatywnych wykonań oraz reprintem oryginalnego albumu z 1999 roku. Czy zmieni on w znacznym stopniu wyobrażenie na temat kompozycji Goldsmitha?

Nie oczekiwałbym wielkich rewelacji na tym polu. Wszystko, co warte było uwagi statystycznego konsumenta, Goldsmith zawarł na swoim pierwotnym albumie. We współpracy z jednym z producentów tego wydania, Brucem Botonickiem, wydawcy z Intrady postanowili jednak wejść w ten projekt nieco głębiej, przedstawiając każdy możliwy fragment, jaki powstał na potrzeby filmu Sommersa. Nie stanowiło to większego problemu, bo całość materiału udostępniła wytwórnia Universal, w której archiwach spoczywały nagrania z sesji w Londynie. Na tej podstawie odtworzono filmowy miks partytury, dając przy tym wgląd w ewolucję pomysłów na wybrane fragmenty. Także albumowy miks poddany tu został gruntowej rekonstrukcji, co nie zawsze jest sprawą tak oczywistą w przypadku reprintu regularnych soundtracków. Całość tętni świetnie przeprowadzonym remasteringiem, wydobywającym z nagrania każdy, nawet najmniejszy detal. Chociażby z tego względu warto sięgnąć po ten dwupłytowy specjał. Ale atrakcji jest o wiele więcej.



Jedną z nich jest możliwość zmierzenia się z ilustracją środkowej części filmu, która została totalnie zignorowana podczas przygotowań regularnego krążka. I tutaj pojawia się pytanie czemu? Głównie dlatego, że jest to przestrzeń, gdzie pojawia się wiele kilkudziesięciosekundowych miniaturek – najczęściej o charakterze grozy. Mogły one zaburzyć dynamikę słuchowiska i wprowadzić zbyt dużą ilość ciężkiego, mrocznego grania. Paradoksalnie to właśnie ten orkiestrowo-chóralny, apokaliptyczny w wymowie pejzaż narastającego napięcia jest głównym nośnikiem trwogi pogrążonego w plagach Egiptu. Muzyka Goldsmitha jak po sznurku przeprowadza nas przez te wszystkie wydarzenia, tworząc przy tym niesamowity klimat. Nie napiszę, że tego właśnie brakowało na oficjalnym albumie, ale odkrywanie każdego, nawet najmniejszego demonicznego w wymowie fragmentu jest tutaj tak samo satysfakcjonujące, jak mierzenie się z długimi, znanymi już fragmentami akcji z finalnego aktu widowiska. Wyliczyć wszystkich nie sposób, ale odwołam się chociażby do kilku przykładów, jak Escape From The Tomb, Sand Storm, The Prep Room czy też króciutkie, ale jakże mocarne The Flies. Wartym odnotowania jest również zgrabne podsumowanie tematyczne w ośmiominutowej suicie z napisów końcowych. Wszystkie te elementy składają się na ciekawą układankę, przy okazji której odkryjemy również kilka smaczków w postaci alternatywnych wykonań The Locustus i My Favorite Plague. Będzie to oczywiście pożywką dla najbardziej zagorzałych miłośników prac Jerry’ego Goldsmitha lubujących się w odkrywaniu każdego detalu jego twórczości.

Niestety większość słuchaczy zapewne przejdzie obok tego wydania z dużą dozą obojętności. Trochę szkoda, bo mimo niewielkiej odkrywczości, to właśnie kompletne wydanie ścieżki dźwiękowej do Mumii wydaje się najbardziej uczciwą formą prezentacji tej kompozycji. Partytury, którą uważam za jeden z największych highlightów schyłkowego okresu twórczości Jerry’ego Goldsmitha. I nie przemawia przeze mnie czysty sentyment z młodzieńczego odkrywania owej muzyki, ale lata osłuchiwania się z mnóstwem prac nieodżałowanego artysty. Polecam najmocniej, jak to tylko możliwe.


Inne recenzje z serii:

  • The Mummy
  • The Mummy Returns
  • The Mummy Returns – Expanded Edition
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze