Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Lorne Balfe

Geostorm

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-06-2018 r.

Żywioły natury to potężny oręż w rękach filmowców dysponujących solidnym scenariuszem i budżetem. Wydaje się że zarówno jednego jak i drugiego zabrakło decydentom Warner Bros., kiedy dawali zielone światło na produkcję filmu pod patetycznie brzmiącym tytułem Geostorm. Historia stworzona i wyreżyserowana przez Deana Devlina (scenarzysta m.in. Godzilli, czy Dnia niepodległości) trudno nazwać jakkolwiek przystępną. Oto bowiem nękana kataklizmami ludzkość, decyduje się na zbudowanie skomplikowanego systemu kontroli klimatu – Dutch Boy. Kiedy w różnych rejonach świata zaczynają pojawiać się dziwne anomalie pogodowe, wszyscy podejrzewają, że umieszczony na orbicie zestaw satelit szwankuje. W celu zbadania usterki na międzynarodową stację kosmiczną zostaje wysłany konstruktor całego systemu, Jake Lawson. Wkrótce okazuje się, że owe usterki są wynikiem spisku na szeroką skalę. Spisku, który dla statystycznego widza będzie kolejnym odgrzewaniem starych sztuczek. Sformułowanie wielka katastrofa ciśnie się na usta widzów nie tylko w kontekście filmowej treści, ale również sposobu realizacji widowiska Devlina. Nie pomogły nawet długie i kosztowne dokrętki odkładające w czasie premierę Geostorm. Już pierwsze zwiastuny dawały bowiem do zrozumienia, że o jakimkolwiek sukcesie komercyjnym nie będzie tu mowy. I faktycznie, obraz Devlina przeszedł przez światowe kina niczym burza – szybka i w żaden sposób nie wpływająca na otoczenie.

Podobne odczucia towarzyszą słuchaniu ścieżki dźwiękowej stworzonej do tego filmu przez jednego z bardziej zapracowanych ludzi z otoczenia Hansa Zimmera. Zanim jednak angaż trafił na biurko Lorne Balfe, tworzeniem oprawy muzycznej zajmowała się Pinar Toprak. Niezwykle ciekaw jestem tego, co zdążyła stworzyć urodziwa kompozytorka, ale chyba nigdy nie będzie nam dane wysłuchać odrzuconej partytury. Nie z powodu jej jakości, ale z kwestii zarówno praktycznych (drakońskie zmiany w montażu), jak i muzycznych preferencji Jerry’ego Bruckheimera, który objął pieczę nad projektem w czasie intensywnych dokrętek. Filmowiec od lat faworyzuje ludzi z otoczenia Hansa Zimmera, więc nie zdziwił fakt sięgnięcia po jednego z nich i tym razem. A z racji powiązań studyjnych wybór padł na Lorne Balfe, tworzącego wcześniej dla Skydance, Terminatora Genisys. Trudno było o bardziej bezpieczny angaż, gwarantujący z jednej strony tanią i szybką „obsługę” obrazu, z drugiej natomiast optymalną, nie narzucającą się mieszankę elektroniczno-symfonicznej, muzycznej akcji. Dla obskakującego kilkanaście filmów rocznie, Lorne Balfe, stworzenie takiego uniwersalnego, bazującego na kliszach, action-scoru nie stanowiło większego wyzwania. Mając przed sobą bardzo sugestywny temp track, wystarczyło tylko poszukać w swojej obszernej bibliotece brzmień odpowiednich wolumenów. Wiązki tematyczne układały się same w rytm licznie parafrazowanych melodii. Przesadzam? No to odwołajmy się do samego filmu…

Już scena otwierająca widowisko, zarysowująca okoliczności powstania projektu Dutch Boy, ozdobiona została charakterystycznymi, ostinatowymi frazami. W miarę nabierania melodycznego kształtu, pojawiają się pierwsze skojarzenia. Nasze myśli zaczynają krążyć wokół takich filmów, jak Terminator Genesis, czy dowolna odsłona Transformerów. I właśnie chyba temat Autobotów był punktem wyjścia do stworzenia patetycznego anthemu stanowiącego filar oprawy muzycznej. Wokół niego dopisywanych jest wiele innych historii muzycznych, które równie ochoczo czerpią z dorobku chłopaków z RCP. Warto jednak zwrócić uwagę na dziwny sposób podejścia Lorne Balfe do kwestii tematycznej. Nie ma tu miejsca na kategoryzowanie, przypisywanie konkretnych przymiotów wybranym postaciom, miejscom, sytuacjom. Wszystko koncentruje się na tworzeniu zwartej treści balansującej między klarowną melodyką, a równie nie narzucającymi się aranżami. Być może z tego powodu ów patetyczny motyw, kiedy trzeba, przybiera szaty osnutego w ambientowe formy, motywu miłosnego. Innym razem jest pomostem łączącym dwójkę skłóconych braci, by po chwili pojawić się jako emocjonalny fundament relacji głównego bohatera z nastoletnią córką. Pomieszanie z poplątaniem.

Niewiele pomysłów miał również Balfe na najbardziej spektakularne fragmenty akcji. Mało wspomnieć o licznych odwołaniach do „opadających” fraz żywcem wyjętych z Terminatora. Scena pościgu podczas gigantycznej burzy sięga ideologicznie do pomysłów Trevora Rabina na zagospodarowanie analogicznych scen pościgów w Bad Company. Tak naprawdę każdy napotkany fragment daje nam sposobność doszukiwania się punktów odniesień. Oczywiście jeżeli wytężymy słuch i przebijemy się przez kanonadę efektów i dialogów faworyzowanych w dźwiękowym miksie. Nie będzie to łatwe, ani… jakkolwiek satysfakcjonujące.

Przyjemniejszym doświadczeniem (przynajmniej w moim przypadku) okazało się sięgnięcie po album soundtrackowy, który skrzętnie podsumowuje kompilacyjną działalność Balfego przy tym filmie. Sformułowanie „guilty pleasure” jest idealnym podsumowaniem tego niespełna godzinnego doświadczenia albumowego, jakie serwuje nam wydawca, WaterTower Music. Abstrahując od wspomnianych wcześniej kwestii związanych z oryginalnością, zebrany na krążku materiał można zamaknąć w kategoriach niezobowiązującej rozrywki, odwdzięczającej się odbiorcy kilkoma miłymi dla ucha utworami. Niczym więcej. A wszystko przy założeniach, że od czasu do czasu lubimy porwać się takim mało inspirującym projektom, gdzie wartka akcja oparta na klarownej melodyce i prostej niczym konstrukcja cepa, architekturze, doprowadzi nas jak po sznurku do finału tego doświadczenia. Późniejsza chęć powrotu również będzie świadectwem niezłej przyswajalności rzeczonego materiału. Aby osiągnąć taki efekt, Lorne Balfe wcale nie musiał opierać się na koncepcyjnych suitach, jakie zazwyczaj w swoich soundtrackach dawkuje jego mistrz, Hans Zimmer. Filmowe kawałki pocięto i usystematyzowano w taki sposób, aby nie przytłaczały ciężarem akcji lub sztucznie napędzanej liryki.



Całość rozpoczynamy jednak zgodnie z filmowym programem – od prezentacji tematu przewodniego w Nature Warning. Chwila oddechu na zacieśnienie więzów z głównymi bohaterami i już w Hong Kong Falling zaliczamy pierwszy przystanek na trasie zwanej action score. Szału nie ma, choć standardom gatunkowym staje się tu zadość. Bardziej atrakcyjne może się przy tym wydawać Lightning Chase, gdzie dostrzegamy jedyny przejaw kreatywności kompozytora – ciekawy sposób wykorzystania „płaskich” sampli imitujących uderzenia piorunów. Im bardziej zagłębiamy się w treść soundtracku, wertując takie akcyjniaki, jak Satellite Destruction, Office Raid czy chociażby tytułowe Geostorm, tym bardziej uderza nas myśl, że nic nowego tutaj nie uświadczymy. I coś w tym jest. Wędrując bowiem po ścieżkach wytyczonych tu przez Balfe, czujemy się jakbyśmy dreptali po nawierzchni składającej się z budowlanych odpadów. Powstała w ten sposób mozaika może z jednej strony odpychać festyniarskim wyglądem, ale jak wiadomo, nawet utylizowany produkt można powtórnie wykorzystać.



Pytanie tylko do czego (lub komu) ścieżka dźwiękowa do Geostorm jakkolwiek się przyda? W morzu podobnych gatunkowo propozycji muzyka Lorne Balfe wypada dosyć blado. Ale jeżeli już z jakiegoś powodu rzeczony krążek wpadnie w nasze ręce, to bez obaw. I dla niego znajdzie się jakieś miejsce – ot na przykład w schowku samochodowym, gdzie idealnie sprawdzi się jako element „pakietu podróżnego” miłośnika zimmeropochodnej muzyki filmowej. Choć pewnie takich „szczęśliwców” będzie stosunkowo niewielu, biorąc pod uwagę, ze Geostorm wydano na rynku międzynarodowym w wersji elektronicznej oraz tworzonego na zamówienie CD-R. Tylko Japoński rynek uraczył swoich klientów tłoczoną, schludnie wydaną wersją płytową. Cóż, nie ma nad czym płakać, bo i rozlane mleko nie pierwszej świeżości…


Najnowsze recenzje

Komentarze