Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alan Silvestri

Avengers: Infinity War

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 05-05-2018 r.

No i stało się. Rekord, który w założeniach miał być wynikiem nie do prześcignięcia na długie lata, został właśnie zmiażdżony potężną ręką Szalonego Tytana. Trzecia odsłona AvengersWojna bez granic (Infinity War) przebojem wdarła się na światowe rynki, od razu notując świetne recenzje. Po niezbyt udanym Czasie Ultrona projekt powędrował na ręce braci Russo, którzy z typową dla siebie pedanterią i wyczuciem weszli w ten prężnie rozwijający się świat filmowy. Niełatwym zadaniem było stworzenie wiarygodnej historii, zebranie przed kamerą kilkudziesięciu herosów i dać się im wykazać w ramach jakiegoś wątku. A jednak się udało. Dziesięcioletnia przygoda Marvel Studios z ekranizacjami komiksowych superbohaterów znalazła tutaj swoje świetne, choć zaskakujące podsumowanie. Finał tego dwu i półgodzinnego widowiska, to przysłowiowy cios znienacka wymierzony w intelekt i sferę emocjonalną każdego widza identyfikującego się z serią. Fakt, że po drodze zdarzają się drobne potknięcia. I tak na przykład główny złoczyńca zdaje się być zaślepiony swoją wizją porządku wszechświata, ignorując nawet racjonalne rozwiązania, a karkołomne tempo, w jakim zamknięta jest ta opowieść wyciska z odbiorcy ostatnie soki. Cóż, warto, bo czegoś tak odważnego w kinie popcornowym dawno nie było. Można więc cieszyć się z tego sukcesu, mając nadzieję, że planowana na przyszły rok, czwarta odsłona Avengersów, zgodnie z zapowiedzią twórców, jeszcze bardziej rozkręci tę karuzelę.



Całe szczęście z rozbiegu nie musiał wskakiwać do tego projektu Alan Silvestri, którego angaż do Wojny bez granic ogłoszono jeszcze zanim padł na planie pierwszy klaps. Mając na uwadze perypetie z oprawą muzyczną Briana Tylera do Czasu Ultrona, można powiedzieć, że Silvestriemu podarowano bardzo duży komfort pracy. Bo i pracy było sporo. Podsumowanie dziesięcioletniej działalności Marvel Studios nie mogło się obyć bez równie spektakularnej w brzmieniu oraz formie, ścieżki dźwiękowej. Choć Silvestri wydawał się naturalnym kandydatem do stworzenia takiej monumentalnej ściany dźwięku, to jednak jego dokonania przy pierwszych Avengersach dalekie były od zachwytu. Owszem, na potrzeby widowiska Whedona stworzył świetny temat, ale jako całokształt partytura została niemalże zmiażdżona pozostałymi elementami produkcji. Funkcjonalny charakter ilustracji dawał się we znaki nie tylko podczas seansu, ale i przy wertowaniu zawartości albumu soundtrackowego wydanego wspólnymi siłami przez Hollywood Records i Intradę. Czy podobną taktykę przyjął Amerykanin pisząc muzykę do Wojny bez granic?

Z przykrością muszę stwierdzić, że tak. Alan Silvestri nie wykorzystał w pełni danego mu czasu. Mając taki komfort można było rozłożyć całą historię na czynniki pierwsze, poddać analizie materiał tematyczny przypisany każdemu z bohaterów, uwzględnić wkład własny na potrzeby poprzednich filmów. Mając takie zaplecze powinien przynajmniej spróbować spiąć to wszystko jakąś klamrą myśli przewodnich. Dwie strony konfliktu można było idealnie rozdzielić odpowiednią paletą tematów, które w muzyce akcji toczyłyby swoją własną batalię w świetnych aranżach. Niestety na cytowaniu wybranych idiomów tematycznych się skończyło. Już pierwszy zwiastun filmu braci Russo sugerował, że motyw Avengerów zaliczy w nowej ścieżce dźwiękowej wielki „come back”. I tak też się stało w wybranych przypadkach. Ale gdzie próba wejścia w nową historię?



Odbyła się ona przy akompaniamencie sprawdzonych u Silvestirego, rozwiązań ilustracyjnych. Najbardziej boli brak mocnego argumentu racjonalizującego działania Thanosa. Być może filmowcy i sam kompozytor stwierdzili, że niczego takiego nie potrzebują, bo Szalony Tytan doskonale sobie radzi z przyciąganiem uwagi widza. Mimo wszystko pewna luka pozostała. Ciekawą sprawą jest również sam powrót do motywu z pierwszych Avengersów. To jak cofanie się na planszy o dwa pola. Wszak wprowadzone przez Tylera i Elfmana modyfikacje poszły tutaj do kosza. Zastanawia mnie logika epatowania tym tematem w zderzeniu do stale zmieniających się bohaterów i realiów, w jakich funkcjonują. Traktując muzykę czysto instrumentalnie można przymknąć na to wszystko oko i cieszyć się powrotem do sprawdzonego rozwiązania. Aczkolwiek w łeb wtedy bierze całą intelektualną cząstkę nowych Avengersów. A szkoda, bo pod względem narracyjnym ta praca miała szansę przewyższyć wszystko, co Silvestrii stworzył na potrzeby MCU.

Abstrahując od detali, trzeba przyznać, ze stworzona przez Silvestriego ściana dźwięku, to rzemiosło najwyższych lotów. Idealnie skrojone na miarę filmowego formatu, przy doskonale dobranej mieszance barw i nastrojów. Widz nie powinien być zmęczony umiejętnie chowającą się za kadrami muzyką, a kiedy trzeba kompozytor potrafi wcisnąć w fotel mocarnym wejściem motywu przewodniego. Do kwestii technicznych nie mam większych zastrzeżeń, choć jak wiadomo, chciałoby się kilka decybeli więcej na śladzie „original score” dźwiękowego miksu. Być może już na tym etapie bylibyśmy w stanie docenić świetne aranżacje dokonywane przez sztab pomocników Silvestriego, ale zapewne zdarzyłyby się momenty, kiedy pędząca na zabój orkiestra dałaby nam w kość. Zachowanie statusu quo nie dotyczy kilku okazjonalnych odwołań do utworów spoza dorobku Silvestiego. Pojawiający się w obrazie wątek Wakandy skwitowano odpowiednim cytatem ścieżki Goranssona, czego po prostu nie da się nie usłyszeć oglądając Wojnę bez granic. I kto wie, czy randomowy widz prędzej nie zapamięta rytmicznych bębnów Wakandy aniżeli cały arsenał bombastycznej, muzycznej akcji Silvestriego. I jak w takich warunkach wzbudzić w sobie chęć sięgnięcia po album soundtrackowy?

Właściwie do momentu światowej premiery nic nie wiedzieliśmy o soundtracku poza tym, że wersja cyfrowa planowana jest pod koniec kwietnia, a fizyczny odpowiednik na połowę maja. Nikt jednak nie spodziewał się, że wydawcy z Hollywood Records pójdą śladem Czarnej Pantery publikując już na wstępie ekskluzywne, prawie dwugodzinne słuchowisko, będące rozszerzeniem nośnika, który jeszcze się nie ukazał. Przypomniało to sytuację sprzed roku, kiedy w podobny sposób potraktowano ścieżkę dźwiękową do Mumii Briana Tylera. Ogrom muzyki miał prawo cieszyć największych entuzjastów twórczości kompozytora, ale dla przeciętnego konsumenta mógł się okazać tematem nie do przerobienia. W podobny sposób można podejść do dwugodzinnego, cyfrowego „Deluxe Edition” proponującego zamkniętą w 30 długich utworach, dosyć przewidywalną treść. W ramach alternatywy już tego samego dnia postanowiono opublikować cyfrowo również wersję albumową. Zawarty tam niespełna 80-minutowy materiał o wiele lepiej rozprawiał się z muzyką do Wojny bez granic. Skupmy się jednak na tym pełniejszym wydaniu.

Paradoksalnie nie jest to żaden „complete score”. Jak w przypadku Czarnej Pantery otrzymaliśmy prawie kompletny materiał filmowy, z pominięciem nic nie wnoszącej drobnicy. Na albumie nie znalazła się również muzyka źródłowa i aranże motywów Goranssona. Wszystko zapewne przez wzgląd na kosztowne tantiemy. W sumie na biednego nie trafiło, ale z drugiej strony nie widzę większej potrzeby rozbijania specyficznej stylistyki Alana. Zresztą zarówno sam kompozytor jak i producenci już na etapie dogrywania szczegółów odpuścili opcję aranżowania tematów poszczególnych herosów. Muzyka Amerykanina jest więc pod względem koncepcyjnym i wykonawczym bardzo spójna. Czasami wręcz aż do bólu.



Najbardziej boli bylejakość proponowanej nam treści. Wiadomo, tematyka tematyką, ale zagłębiając się w materię ilustracyjną odnosimy wrażenie, że już to kiedyś słyszeliśmy. I nie będzie problemem zidentyfikowanie niektórych fragmentów: od Predatora począwszy, poprzez Powrót do przyszłości, Dredda a na współczesnych akcyjniakach skończywszy. Silvestrii jest przy tym bardzo dużym tradycjonalistą. Wszelkiej maści eksperymenty z elektroniką odłożył na bok, by w pełni skorzystać z bogactwa orkiestrowego i chóralnego brzmienia. A jakże! Są fragmenty, kiedy partie chóralne wgniatają w fotel, ale na ogól stanowią tylko obligatoryjne uzupełnienie bardziej dramatycznych fragmentów. Nie trudno odnieść wrażenie, że muzyka Alana Silvestriego jest dosyć uniwersalna w przekazie, ale przez to dosyć anonimowa i transparentna. Po wysłuchaniu soundtracku bez spoglądania na okładkę i bez przywiązywania wagi do tematyki, dosyć trudno przypisać jest treść do konkretnej filmowej serii. Posłużę się prostym porównaniem do Ready Player One, które na rynku muzycznym ukazało się dosłownie kilka tygodni wcześniej. Biorąc pod włos wybrane fragmenty nie lada wyzwaniem jest przypisanie im jakiegoś konkretnego kontekstu. Wszystko opiera się na grze nastrojów, odpowiednim operowaniu dynamiką i środkami muzycznego wyrazu. A w tym Silvestrii wydaje się niezawodny.



W przełożeniu na doświadczenie albumowe bywa z tym jednak różnie. Choć pod względem narracyjnym i konstrukcyjnym nie można tu wiele zarzucić autorowi oprawy muzycznej, to już w kwestii zawłaszczania sobie uwagi odbiorcy jest pod górkę. Pierwsza godzina rozszerzonego albumu przypomina nadobowiązkowe zadanie z pracy domowej – odrabiane tylko przez wzgląd na ewentualne korzyści, jakie możemy później osiągnąć. A takowych jest całkiem sporo, kiedy dochodzimy do właściwiej części konfrontacji. Kiedy w zwartym szeregu stają naprzeciw siebie połączone siły herosów i wszelkiej maści straszydła Szalonego Tytana, muzyka nabiera wyrazu. Pędząca na zabój orkiestra nie śledzi już tak bacznie poczynań bohaterów, starając się nadać całemu widowisku odpowiedniego rytmu, a ich czynom wydźwięku. Nie dziwne więc, że to właśnie druga połowa soundtracku serwować nam będzie najbardziej strawne i miłe dla ucha fragmenty. Choć i u progu tego doświadczenia znajdzie się kilka momentów, które zapadną w pamięć – ot chociażby scena z Rogersem przychodzącym na ratunek Visionowi.

Wiele można mówić o miałkiej oryginalności tej kompozycji, ale nie można odmówić jej swoistego rodzaju przebojowości. Szczególnie w kontekście regularnej edycji albumu, skracającej niektóre dłużące się utwory. Słuchacz wchodzi w tę przygodę bez większych problemów i równie szybko kończy ją serią ckliwych, ale dostojnie brzmiących fragmentów. Daje to nadzieję na przynajmniej podobną w wymowie muzykę do czwartej odsłony Avengersów. Choć osobiście wolałbym, aby w ten zdewastowany, pogrążony w żałobie świat superbohaterów wszedł ktoś inny. Ktoś, kto rzuciłby widza i słuchacza na kolana – ot jak twórcy tego kasowego blockbustera. Pomarzyć można…

P.S. Zarówno regularnej, jak i rozszerzonej edycji soundtracku stawiam taką samą ocenę. Mimo korzystniejszego czasu trwania tej pierwszej i troszkę lepszej przyswajalności, jest kilka fragmentów, których brak stawia płytę w mniej korzystnym świetle (chociażby ładna suita z napisów końcowych). Warto więc sięgnąć po obie edycje, aby się o tym przekonać.

Inne recenzje z serii:

  • Iron Man
  • Iron Man 2
  • Iron Man 3
  • Captain America: The First Avenger
  • Captain America: The Winter Soldier
  • Captain America: Civil War
  • Thor
  • Thor: The Dark World
  • Thor: Ragnarok
  • Avengers
  • Avengers: Age of Ultron
  • Guardians of the Galaxy
  • Guardians of the Galaxy vol. 2
  • Ant-Man
  • Ant-Man and the Wasp
  • Doctor Strange
  • Black Panther
  • Captain Marvel
  • Agents Of S.H.I.E.L.D.
  • Daredevil (season 1)
  • Daredevil (season 2)
  • Agent Carter
  • Jessica Jones
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze