Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Roque Baños

Commuter, the (Pasażer)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 09-04-2018 r.

Sukces serii Uprowadzona zaszufladkował Liama Neesona w kategorii gwiazdora kina akcji – współczesnej wersji samotnego mściciela stającego w obronie bliskich. Niespodziewanie, po premierze trzeciej odsłony wspomnianej wyżej serii, aktor stwierdził, że jest już za stary na tego typu kino. Ale kiedy na horyzoncie pojawił się kolejny projekt Jaume Collet-Serra, autora thrillerów sensacyjnych Non Stop, Nocny pościg czy Tożsamość, wiadomym było, że propozycja zagrania głównej roli powędruje znowu w kierunku Neesona. Czy Brytyjczyk miał odwagę odmówić udziału w filmie Pasażer? Jak można się było spodziewać, nie. Kreacja Michaela MacCauleya nie wymagała od niego niczego nadzwyczajnego. Kto oglądał chociażby jeden wspomniany wyżej tytuł, ten doskonale wie, w jakiego typu charakter wciela się zazwyczaj Neeson. Zmienne są tylko okoliczności zawiązania się głównego wątku akcji. I tak oto mamy zmęczonego życiem męża i ojca, który więcej czasu spędza w podróżowaniu pociągiem do i z pracy, aniżeli na pełnieniu swoich obowiązków. Pewnego dnia, kiedy po trudnej rozmowie z szefem wraca do domu, jeden z pasażerów składa mu propozycję nie do odrzucenia. W zamian za 100 tysięcy $ miałby wskazać jedną osobę w pociągu, która według niego nie pasuje do stale spotykanych w tym składzie podróżujących. Pozornie proste zadanie okazuje się śmiertelną grą, w którą wciągnięta jest cała rodzina MacCauleya. I choć zarys fabularny nie zwiastuje niczego nadzwyczajnego, to trzeba przyznać, że widowisko Collet-Serry całkiem dobrze radzi sobie z przykuwaniem uwagi odbiorcy. Klaustrofobicznej scenerii przeciwstawiono świetne zdjęcia i dynamiczny montaż, a nad odpowiednim tempem i dramaturgią czuwała równie dobrze odnajdująca się w tym środowisku, ścieżka dźwiękowa.



Patrząc na historię współpracy Collet-Serry z różnymi twórcami muzyki filmowej, można było się spodziewać dosłownie wszystkiego. Etap zacieśniania więzów z Johnem Ottmanem ma już chyba za sobą, a eksperyment z Junkie XL nie do końca najwyraźniej się sprawdził, skoro angaż powędrował na ręce Roque Banosa – hiszpańskiego, niezwykle utalentowanego kompozytora, który od kilku lat stara się zaistnieć w Fabryce Snów. Skutki tych starań nie do końca pokrywają się z oczekiwaniami entuzjastów jego talentu. Najpierw stworzony mechanicznie Oldboy, a później snujący się i ocierający o tematyczną próżnię, Zmartwychwstały… Tym razem trafiło na kino bez dwóch zdań rozrywkowe, więc i w takim tonie musiała przemawiać ilustracja muzyczna. A biorąc pod uwagę budżet i preferencje muzyczne reżysera, można się było spodziewać w jakim kierunku będzie musiał podążać Banos.

Pierwsza reakcja na muzykę po obejrzeniu Pasażera oscylowała wokół pytania, dlaczego w ogóle zwrócono się do Hiszpana z propozycją stworzenia oprawy muzycznej? Temp track ewidentnie oscylował wokół twórczości podopiecznych Hansa Zimmera, a samo wykonanie nie odbiega w znacznym stopniu od narzuconych przez RCP standardów. Sceny akcji podpierane są dynamiczną, stworzoną w mainstreamowym duchu, pulsującą muzyką. Ilustracją opartą na silenie wyeksponowanych perkusjonaliach i melodyce głęboko zakorzenionej w ostinantowych formach. O jakiejkolwiek wirtuozerii ze strony orkiestry nie ma tutaj mowy, a często i gęsto dawkowana elektronika zdaje się jedynym niezastąpionym panaceum na zagęszczenie faktury. Warto w tym miejscu wspomnieć o licznych zabiegach dźwiękonaśladowczych i motoryce nawiązującej do pędzącego składu pociągu. Wszystko to przerabialiśmy już w wielu analogicznych pracach, choć nie zawsze w asyście tak wyraźnie wyeksponowanego i (co tu dużo mówić) wpadającego w ucho motywu przewodniego.


Trzeba przyznać, że temat udał się Roque Banosowi nad wyraz dobrze. Już od pierwszych minut czaruje zarówno swoją konstrukcyjną prostotą, jak i uniwersalnością w sposobie gospodarowania. Czy mówimy o ckliwych, lirycznych fragmentach, czy okraszonej sporą porcją perkusjonaliów, muzycznej akcji – wszędzie odnajduje się zaskakująco dobrze. Zatem funkcjonalnych aspektów tego motywu nie sposób podważyć. Nutki goryczy dostarcza fakt, że poza wyżej wspomnianym tematem, Banos nie proponuje nam praktycznie żadnej alternatywy. Jeżeli jednak mielibyśmy szukać jakiejś przynajmniej symbolicznej równoważni, to znajdziemy ją w motywie grozy – minorowej, fortepianowej miniaturce, wciskanej do underscoru w charakterze suspensu. Ale na tym jego rola się kończy. Podstawą w dalszym ciągu pozostaje motyw głównego bohatera / pasażera, który po jakimś czasie ma prawo męczyć swoją oczywistością i nachalnością. Aczkolwiek wątpię, aby w otoczeniu głośnych sfx’ów, jakikolwiek widz przywiązywał większą wagę do oprawy muzycznej. Choć melancholijny wstęp daje możliwość „posłuchania” lżejszych aranżacji, to w miarę zawiązywania i zagęszczania się akcji, muzyka schodzi w dźwiękowym miksie na dalszy plan. Nie ginie, ale robi swoje bez zbędnego odciągania uwagi odbiorcy.

Nie dziwne więc, że tylko nieliczna część widowni wyjdzie z kina przekonana o chęci sięgnięcia po album soundtrackowy. Takowy został wydany nakładem Varese Sarabande, które nie szczędziło potencjalnemu odbiorcy muzycznej treści. Zgromadzony na krążku 72-minutowy materiał to gros ilustracji skomponowanej na potrzeby Pasażera. Usystematyzowany według filmowej chronologii i przemontowany w taki sposób, aby tworzył zwarte, miłe dla ucha utwory, okazał się całkiem przystępnym słuchowiskiem. Przystępnym o tyle, o ile z pewną dozą dystansu podchodzić będziemy do szablonowych, tworzonych w zimmerowskim duchu, ilustracji.

Zanim na dobre zanurzymy się w oceanie pulsujących bitów, niekończących się ostinat i entych cytatów tematycznych, przed nami zaskakująco miłe doświadczenie. Utwory A Commuter’s Trip oraz Back Home Down czarują zgrabnie zarysowaną liryką, ciepłą wymową i narkotycznym klimatem, do którego wrócimy jeszcze pod koniec słuchowiska w The End Of The Line. Wraz z nastaniem One Little Thing oddalamy się od narzuconych wcześniej nastrojów. Na pierwszy plan wysuwa się wspomniany wyżej motyw grozy, który przeciera szlaki ku bardziej szorstkim, upstrzonym elektroniką brzmieniom. Właściwie od tego momentu przez blisko godzinę miotani będziemy pomiędzy mniej lub bardziej dynamicznymi fragmentami, żywo odwołującymi się do stylistyki RCP. Ale nawet przy tak przewidywanej formule nie powinniśmy narzekać na wdzierającą się systematycznie nudę. Jest kilka momentów przestoju, ale utwory takie, jak Zone 7 Tickets czy też sekwencje od Finding The Witness do I Won’t Let Them Hurt You skutecznie to rekompensują.



Czy na tyle, aby zdecydować się na zakup proponowanego przez Varese Sarabande słuchowiska? Gdyby nie trudna dostępność wydanego za oceanem krążka, nie miałbym większych oporów w zachęcaniu do chociażby jednorazowej przygody, ale w świetle tych trudności poprzestańmy na stwierdzeniu, że jest to pozycja tylko dla miłośników filmu. Bo wątpię, aby entuzjasta rdzennej twórczości Banosa był jakkolwiek usatysfakcjonowany tą w gruncie rzeczy anonimową kompozycją – uwiązaną grubym sznurem do narzuconego przez filmowców temp tracku.


Najnowsze recenzje

Komentarze