Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joe Hisaishi

Minima Rhytm

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 25-01-2018 r.

Minimalizm to gatunek muzyczny, w którym istotną rolę odgrywa prostota formy, opierająca się często na powtarzaniu określonych fraz: melodii, ostinat, pasaży itp. Od momentu swojego powstania, czyli mniej więcej od połowy XX wieku, przeszedł wiele przeobrażeń, co nastąpiło chociażby dzięki takim nazwiskom, jak John Cage, Philip Glass, Steve Reich, Terry Riley, John Adams i Michael Nyman. Co raz bardziej popularny gatunek zaczął stawać się obiektem zainteresowania kolejnych kompozytorów, w tym Joe Hisaishiego. Jednym z albumów, w którym najdobitniej słychać minimalistyczne zapędy Japończyka, jest Minima Rhytm z 2009r.

Minima Rhytm już na papierze wyglądała na nietuzinkowy projekt. Po pierwsze miał być to krążek, którego zadaniem było podsumowanie ponad 30-letniej fascynacji Hisaishiego minimalizmem. Po drugie, materiał został zarejestrowany nie byle gdzie, bo na Abbey Road, bodaj najsłynniejszym studiu nagraniowym na świecie, a za wykonanie odpowiedzialna była sławna London Symphony Orchestra (oczywiście pod batutą kompozytora). Czy zatem płyta spełniła pokładane w niej nadzieje? Oczywiście!

Album otwiera Links, które powstało w 2007 roku specjalnie z okazji tokijskiego festiwalu CoFesta (Japan International Contents Festival). Jest to bezsprzecznie jeden z najlepszych koncertowych utworów Hisaishiego. Zawrotna praca smyczków, którym asystują blachy i dęte drewniane, tworzy wprost porywającą kompozycję, do tego wysyconą niemalże młodzieńczą energią. Największą gratkę dla słuchacza stanowić będzie zapewne ostatnia minuta kompozycji, w której usłyszymy monumentalny, pędzący z niespotykaną prędkością tour de force londyńskich filharmoników. Można wręcz powiedzieć, że Japończyk definiuje tutaj na nowo minimalizm, podlewając go prawdziwie epickim, symfonicznym sosem. Coś wspaniałego.

Następnie przechodzimy do ponad 20-minutowej Sinfonia for Chamber Orchestra, kolejnego świetnego utworu. I tutaj harmonia i instrumentacje zdają się osiągać maksymalny level. Jest ona podzielona na trzy części, we wszystkich główną rolę odgrywają energiczne smyczki i dęte drewniane, choć nie brak również potężnych wstawek z sekcję dętą, kotłami i talerzami. Hisashi łączy tutaj minimalizm z subtelnymi wpływami muzyki klasycznej. Już na początku tej kompozycji, w Pulsation, po wejściu nieregularnego, smyczkowego rytmu, Japończyk wprowadza dwunutowy motyw, który może się kojarzyć z pierwszą częścią 9. Symfonii Ludwika van Beethovena. Natomiast w Fugue, jak sama nazwa wskazuje, mamy coś na kształt fugi, formy muzycznej dość typowej dla siedemnastowiecznych kompozytorów. Echa tamtych twórców słychać również w podniosłym Divertimento. Pomimo tych klasycznych naleciałości, na pierwszy plan wysuwają się oczywiście minimalistyczne rozwiązania. Zaznacza się to zwłaszcza w harmoniach smyczków i drewna, w których słychać inspirację twórczością Johna Adamsa i Steve Reicha. Drugiego z wymienionych w poprzednim zdaniu minimalistów należałoby przywołać także w kontekście stosowanego w Sinfonia for Chamber Orchestra, naprzemiennego crescenda i decrescenda, najwyraźniej zaznaczającego swoją obecność zwłaszcza w Fugue (kłania się tu chociażby Music for 18 musicians i Desert Music Reicha). Jednocześnie Hisaishi nie zapomina o własnym głosie muzycznym, co dobitnie słychać w rzeczonym przed momentem Fugue, gdzie rozwiązania niejako nawiązujące do Reicha przeplatane są z typową dla Japończyka, fikuśną melodyką.

Na Minima Rhytm Hisaishi przypomina swój kultowy utwór Mkwaju (pochodzący z jego pierwszej studyjnej płyty), od którego zaczęła się jego przygoda z minimalizmem. Japończyk wspominał, że w momencie wydania tamtego albumu, czyli w 1981 roku, nie dysponował jeszcze wystarczającymi umiejętnościami, aby móc ukazać pełny wymiar tej kompozycji. Dlatego też postanowił odkurzyć starą partyturę i, dzięki bagażowi nabytych przez lata doświadczeń, zaaranżować ją tak, aby w końcu uznać Mkwaju za dzieło skończone i kompletne. Meastro oczywiście nie zrezygnował z tego charakterystycznego, afrykańskiego kolorytu marimby (nazwa utworu pochodzi od drzewa rosnącego na sawannach Czarnego Lądu), ale za to podrasował, wzorem innych kompozycji, warstwę smyczkową, a także dodał saksofon (choć instrument ten uświadczymy także w aranżacji Mkwaju z płyty Shoot the Violist z 2000 roku). Analogicznego odświeżenia doczekał się również, utrzymany w podobnej stylistyce, utwór Da-Ma-Shi-E, który miał swoją premierę na albumie @-Bet-City z 1985 roku.

Zawartość albumu uzupełnia jeszcze jeden duży utwór, trzyczęściowe The End of the World, w swojej stylistyce mniej zbliżone do minimalizmu, aniżeli pozostałe ścieżki. Kompozycja ta miała swoją albumową premierę rok wcześniej, na The Another Piano Stories – The End of the World. Tam mogliśmy ją usłyszeć w wersji na fortepian, harfę, wiolonczele, kontrabas i instrumenty perkusyjne. Na potrzeby Minima Rhytm maestro przygotował w pełni symfoniczną aranżację. Warto napomknąć, że The End of the World Japończyk napisał jako hołd ofiarom zamachu na World Trade Center z 11 września 2001 roku. I już pierwsza część utworu, Collapse (inspirowana tzw. „strefą zero”, czyli miejscem, w którym znajdowały się zawalone drapacze chmur), wprowadza wiele nerwowej atmosfery. Nietypowy rytm, szaleńcze smyczki, gromkie wejścia sekcji dętej blaszanej, odrobinę podlane typową dla Hisaishiego melodyką, budują złożony, poniekąd przebojowy utwór do wielokrotnego smakowania. Ale na tym atrakcje się nie kończą, bo kolejna część, Grace of St. Paul, zaskakuje nowymi elementami, które w wymowny sposób nawiązują do wydarzeń z 11 września 2001 roku. Otóż w pierwszej połowie usłyszymy solową wiolonczelę, zabarwioną na arabski sposób, która ustępuje bardziej jazzowymi, a zatem i bardziej „amerykańskimi” w swej kolorystyce, frazami, a wszystko to utrzymane jest w zimnej, ponurej i niespokojnej atmosferze. Trzecia i ostatnia część, czyli Beyond of the World, to niemalże apokaliptyczna i monumentalna kompozycja, gdzie szerokie zastosowanie znalazł damsko-męski chór, werble i pełna orkiestra symfoniczna. I tak też The End of the World, w porównaniu do Sinfonia for Chamber Orchestra, wydaje się bardziej ponure, chłodne i depresyjne, mniej zakorzenione w minimalizmie, ale również gwarantujące niezwykłą porcję emocji, zwłaszcza dla bardziej wymagających słuchaczy.

Jeśli ktoś nie ceni sobie minimalizmu, a zna go np. tylko z dzieł Philipa Glassa lub Michaela Nymana, to wcale nie oznacza, że Minima Rhytm nie jest pozycja dla niego. Wprost przeciwnie, Joe Hisaishi udowadnia, że spektrum rozwiązań muzycznych, jakie oferuje ten gatunek, jest znacznie większe, niż może się wydawać to na pierwszy rzut oka. Zresztą niemal na całej rozciągłości recenzowanej partytury bliżej mu do definicji Steve Reicha i Johna Adamsa, niźli do wyżej wymienionej dwójki artystów, których zapewne lepiej kojarzą amatorzy muzyki filmowej. Myślę, że każdy wielbiciel symfoniki powinien zapoznać się z tym materiałem, albowiem jest to muzyka napisana z iście przebojowym zacięciem, pełna emocjonalnych i orkiestrowych uniesień. Śmiem nawet twierdzić, że to najlepsza niefilmowa praca Japończyka.

Inne recenzje z serii:

  • Minima Rhytm 2
  • Minima Rhytm 3
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze