Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bear McCreary

Happy Death Day (Śmierć nadejdzie dziś)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 14-11-2017 r.

Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że w okresie jesiennym filmowcy dają odpocząć nam i naszym portfelom od wielkich superprodukcji. Przełom października i listopada jest wdzięcznym czasem na wypchnięcie wszelkiej maści thrillerów i horrorów, o których świat zapomina tak szybko, jak szybko schodzą z ekranów naszych kin. I jednym z takich sezonowych „straszaków” jest film Christophera Landona, Śmierć nadejdzie dziś (Happy Death Day). Najnowsze dzieło twórcy kultowego Paranormal Activity jest w gruncie rzeczy połączeniem komediowych wątków Dnia świstaka z najsłynniejszym dziełem Wesa Cravena, Krzyk. Otrzymujemy bowiem historię młodej studentki, Tree, która w niezrozumiały dla niej sposób wpada w pętlę czasu, ciągle przeżywając ten sam dzień. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że kolejną pętlę inicjuje jej śmierć. I to śmierć z ręki tajemniczego mordercy skrywającego się za maską dużego dziecka. Jedyną opcją na przerwanie tej klątwy jest odkrycie tożsamości i powstrzymanie napastnika. Mimo wielu klisz stosowanych przez Landona, jego widowisko ogląda się całkiem przyjemnie – tak, jak przyjemne dla statystycznego widza były swojego czasu filmy Cravena. Nie dziwne, że Śmierć nadejdzie dziś sprzedało się znakomicie, przynosząc producentom prawie dwudziestokrotne zyski względem kosztów produkcji.



Jaki wpływ na ten sukces miała oprawa muzyczna autorstwa Beara McCreary? Ciężko powiedzieć, bo dosyć idealnie wtopiła się ona w filmową rzeczywistość, nie pozostawiając zbyt wiele przestrzeni do nawiązywania bezpośredniego kontaktu z odbiorcą. Angaż do tego projektu przyszedł dosyć wcześnie, na wiosnę poprzedniego roku. Po późniejszym zapoznaniu się ze scenariuszem i obejrzeniu wstępnego montażu, Bear i reżyser doszli do wniosku, że potrzebują z jednej strony klasycznej w brzmieniu ilustracji. Z drugiej natomiast ściśle identyfikującej się z główną bohaterką – młodą, niepokorną studentką, która korzysta z życia ile tylko może. I tutaj tkwił zasadniczy problem, bo jej postawa w miarę kolejnych odsłon pętli czasu, w jakiej się znalazła, ulega zmianie. Najpierw w kierunku paranoicznego, schizofrenicznego wręcz przytłoczenia niezrozumiałą rzeczywistością, a później w determinację i wolę przełamania tego fatum. I takim tropem stara się podążać również muzyka.

Dlatego też dosyć niepozorne, można wręcz powiedzieć, że wyjęte z ram statystycznego filmu młodzieżowego, pierwsze sceny widowiska, zilustrowane są ciepłą liryką. Radosna inkarnacja tematu głównego w niczym nie zwiastuje późniejszej grozy, ale kolejne dni nanoszą już na ten sielankowy pejzaż troszkę więcej ciemniejszych barw. Muzyka staje się bardziej przytłaczająca, mniej energiczna i w rytmiczne do tej pory struktury coraz częściej wkrada się nutka chaosu. Najwięcej rzecz jasna w scenach, kiedy na ekranie pojawia się tajemniczy nożownik, ale kompozytor nie potrzebuje jego wizerunku, aby siać niepewność i grozę w głowach odbiorcy. Popadająca w paranoję Tree jest wystarczającym argumentem, aby sięgać po bardziej zdecydowane, działające na wyobraźnię, środki.



Wprowadzanie muzycznego terroru nie stanowi dla Beara większego problemu. Doświadczenie ubiegłorocznych filmów grozy, w których partycypował zrobiło swoje. Zrobiły również lata doświadczeń z rzemiosłem telewizyjnym, które najbardziej odbiło się na jego umiejętnościach tworzenia rytmicznej akcji. Niestety, w przypadku Śmierci twardo zderzamy się z jego licznymi przyzwyczajeniami – szczególnie na płaszczyźnie specyficznego wykorzystywania perkusjonaliów i miksowania pod nie pozostałych elementów faktury muzycznej. Specyficzny język, w jakim przemawia do nas amerykański kompozytor ma swoje złe i dobre strony. Szczególnie dobre wydają się one w zestawieniu z wartkim montażem, kiedy takie punktowanie konkretnych momentów wydaje się świetnym rozwiązaniem. I gdyby nie nowe eksperymenty nanoszone na te leciwe struktury, można by było przejść obok tej pracy z większą obojętnością. Dosyć interesującym zabiegiem wtłoczonym w trzewia omawianej partytury były różnego rodzaju głosy, które w efekcie końcowym tworzą taki schizofreniczno-surrealistyczny efekt. Pod wieloma względami może się kojarzyć z zabiegami, jakie Alan Silvestri podejmował podczas tworzenia ścieżki dźwiękowej do drugiego Predatora. W tym przypadku czuć jednak większą swobodę w operowaniu tymi przetworzonymi wokalami. I żeby było jeszcze ciekawiej, lektorem, który użyczał swojego „głosu” była… córka kompozytora. Zresztą ten filmik mówi chyba najwięcej o tym procesie…


Jakkolwiek oryginalne by nie było takie podejście, w efekcie końcowym ginie ono gdzieś w filmowej rzeczywistości. Oczywiście ścieżka dźwiękowa dobrze wywiązuje się ze swoich powinności ilustratorskich, strasząc tam, gdzie powinna i wprowadzając większą swobodę w analogicznych scenach. Nie jest ona jednak aktywnym uczestnikiem przeżyć głównej bohaterki, a i zanurzony w tej historii widz jakoś specjalnie nie zwróci uwagi na warstwę muzyczną.



Sięgnięcie po album soundtrackowy wydany nakładem Back Lot Music będzie więc opcją skierowaną tylko dla wyjątkowych entuzjastów twórczości Beara lub po prostu tej cząstki widowni, która najwięcej przyjemności czerpała z oglądania dzieła Landona. Trzeba przyznać, że jak na standardy, do jakich przyzwyczaił nas McCreary, oficjalny soundtrack jest wyjątkowo krótkim i treściwym słuchowiskiem. Zamknięte w niespełna trzech kwadransach, dzieli przestrzeń na cztery suity przypisane pierwszym czterem dniom pętli czasu, w jakiej się znalazła bohaterka. Także kilku wybranym fragmentom z dalszej części filmu. Wszystko usystematyzowane względem filmowej chronologii, pozwala nam prześledzić ewolucję tematu Tree w zderzeniu z eksperymentatorskimi zabiegami kompozytora. Akcja na dobre rozkręca się dopiero mniej więcej w połowie albumu, ale już pod koniec każdej z suit otrzymujemy przedsmak nadciągającej grozy. Sama treść soundtracku nie zrywa przysłowiowych kapci z nóg słuchacza. Jeżeli miał on w doświadczeniu kilka innych partytur Beara, to proponowane w Śmierci utwory nie powinny zrobić na nim większego wrażenia. Zarówno muzyczna akcja, jak i element grozy nie układają się tutaj w jakąś skomplikowaną opowieść, a żyją raczej tym, czego w danej chwili dostarcza kontekst filmowy. Efektem jest zatracanie się w treści, która nie pozostawia w odbiorcy konkretnego obrazu – wszystko wydaje się kontynuacją narzuconej wcześniej myśli. W naturalny sposób wydłuża to czas spędzony przy soundtracku, czyniąc z niego produkt raczej średni, niezobowiązujący i stroniący od ingerowania w sferę intelektualną słuchacza.



Wracając więc do tego, co napisałem wcześniej… Nie jest to najwspanialsze słuchowisko w bogatym, albumowym dorobku Beara. Owszem, satysfakcjonujące na pewnych płaszczyznach i pozwalające zasmakować przynajmniej namiastki eksperymentatorskiego podejścia Amerykanina. Aczkolwiek w ostatecznym rozrachunku dosyć przewidywalne w kontekście jego szerokich możliwości. Płyta ląduje więc na półce niezobowiązujących średniaków, do których na pewno od czasu do czasu będę sięgał, ale bez większych emocji.

Inne recenzje z serii:

  • Happy Death Day 2U
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze