Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Miklós Rózsa

Ben-Hur (re-recording)

(2017)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 06-10-2017 r.

Przystępując do opisywania jakiegoś klasyka zawsze zjada mnie ogromna trema. Podwójna, gdy recenzowany album jest rekonstrukcją takowego. Wejdę więc w temat niejako tylnymi drzwiami…


Stwierdzeniem, że żyjemy w naprawdę interesujących czasach. Z jednej strony rynek wydawniczy związany z muzyką filmową nigdy nie miał się tak dobrze. Dostęp do bogactw tej dziedziny kultury jest niemalże powszechny, ale ta stale postępująca cyfryzacja ma swoje drugie, bardzo mroczne oblicze. Kurczy się bowiem rynek płytowy, a w tym kolekcjonerski. Dlatego też każda inicjatywa wydawnicza podejmowana przez takich pasjonatów muzyki filmowej, jak James Fitzpatrick, jest moim zdaniem warta wszelkiej uwagi i wsparcia środowiska. Czemu? Bo właśnie dzięki determinacji ludzi tego pokroju możemy cieszyć się współczesnymi rekonstrukcjami wielkich klasyków muzyki filmowej. Ścieżek, które albo nagryzł ząb czasu, albo nie wytrzymały jego presji. Do największych sukcesów wydawniczych Brytyjczyka zaliczyć możemy nowe nagrania highlightów Tiomkina, Poledourisa, czy Goldsmitha. Ze szczególnym nabożeństwem podchodził jednak do rekonstrukcji klasyków Mikosa Rozsy. Kto choć raz miał do czynienia z re-recordingami Cyda, Quo Vadis, czy Sodomy i Gomory, ten wie, z jaką pedanterią on i jego ekipa potraktowali te dzieła. Fascynuje nie tylko dbałość o szczegółowe odtworzenie filmowego kształtu doświadczenia muzycznego, ale i troska o szeroko pojętą estetykę prezentowanej partytury. Odpowiednia edycja, eliminująca powtarzające się frazy, czy cięcia montażowe, przekłada się w sposób zdecydowany na poprawę odbioru nierzadko trudnej treści. Mając tak bogaty dorobek, James Fitzpatrick już niejednokrotnie wspominał o przejściu na emeryturę, tym bardziej, że nie zawsze jego działania przekładały się ona na dodatni wynik finansowy ze sprzedaży płyt. Obiecał, że zanim to zrobi, zrealizuje jedno ze swoich największych marzeń. Była nim rekonstrukcja opus magnum twórczości Miklosa Rozsy – ścieżka dźwiękowa do epickiego dramatu w reżyserii Williama Wylera, Ben-Hur. Trzymając w ręku gotowe już nagranie, na usta ciśnie się tylko jedno: Ekipa Tadlow Music żegna się z nami w iście spektakularny sposób! Ale czy oby na pewno? Informacje o porzuceniu przez Jamesa muzyki filmowej na rzecz klasyki można traktować z przymrużeniem oka, bo w momencie redagowania tego tekstu w przygotowaniu jest już kolejne nagranie. Ale o tym przy innej okazji…



Na początku warto zadać sobie pytanie, czy wysiłek rekonstruktorów i dyrygującego City of Prague Philharmonic Orchestra, Nica Raine’a, był w ogóle potrzebny? W sytuacji, gdy rynek soundtrackowy dosłownie zalewany był od dziesięcioleci różnymi propozycjami związanymi ze ścieżką dźwiękową do Ben-Hura, kolejny album jawić się może jako nietrafiony pomysł. Poza bowiem oficjalnym soundtrackiem wydanym tuż po premierze filmu (nagranym specjalnie na tę okoliczność w Rzymie), systematycznie ukazywały się również reedycje, kompilacje, koncertowe wykonania, aż w końcu na półki sklepowe trafiła kompletna, zremasterowana ścieżka dźwiękowa, opublikowana w 1996 roku przez Rhino / Sony. Prawdziwą perełką dla miłośników ścieżki Rozsy było natomiast monumentalne, pięknie wystylizowane graficznie, aż 5-płytowe wydanie FSM! Było to nic innego, jak zestawienie kompletnej, filmowej ścieżki dźwiękowej i albumowych wersji sondtracku, jakie ukazywały się na przestrzeni lat. Czy kolejna pozycja na i tak już przepełnionym rynku była potrzebna? Jeżeli weźmiemy pod uwagę tylko i wyłącznie kwestie praktyczne, czyli dostępność do materiału muzycznego Rozsy, to odpowiedź jest banalnie prosta. Nie. Tutaj gra toczyła się jednak o inną stawkę. O przeniesienie tej epickiej, napisanej z wielkim rozmachem, partytury, na poletko współczesnych standardów technicznych. Wszystko po to, aby przywrócić tej muzyce należny jej majestat, a domowych audiofilów przyprawić o gęsią skórkę. Pod tym względem założenia zostały zrealizowane w stu procentach.

Niełatwo było się pozbierać po pierwszym odsłuchu tego dwu i półgodzinnego monumentu. Wejście w świat potężnej, a zrazem napisanej z wielką klasą, symfoniki Węgra, było jak zderzenie się z pędzącym pociągiem. Choć pierwsza dała o sobie znać satysfakcja z dźwignięcia tej partytury z kolan zaszumień i innych technicznych niedoskonałości, nie można było zapomnieć, że wprowadzone przez Fitzpatricka i kierującego rekonstrukcją orkiestracji, Leigha Phillipsa, zmiany, są jednak zauważalne. O nich w dalszej części recenzji. Wato jednak skupić się na samym procesie przygotowywania tej pracy. W przeciwieństwie bowiem do wielu innych rekonstrukcji dokonywanych przez ekipę Jamesa, w przypadku Hura sytuacja wydawała się dosyć prosta. Rekonstruktorzy otrzymali dostęp do całościowego zapisu nutowego partytury. Ponadto były dziesiątki wydań pozwalających wgryźć się w gotowy już materiał. Był również film, który obnażał wszelkie zabiegi montażowe. Nie było jednak żadnej, finalnej wersji zapisu partytury, która oddawałaby ten stan rzeczy. Jako że ścieżka dźwiękowa pisana i nagrywana była etapami – głównie podczas pobytu Rozsy we Włoszech – wiele z poprawek nanoszonych ad-hoc podczas sesji nagraniowych nie znalazło się we wcześniej wydrukowanych i oficjalnie zgłaszanych zapisach nutowych. Po raz kolejny rekonstruktorzy musieli się więc wykazać cierpliwością i pedanterią w uzgadnianiu poszczególnych detali. Obrano najbardziej z rozsądnych dróg – wspominany wcześniej filmowy kształt muzyki. Ale i pod tym względem pozwolono sobie na drobne odstępstwa. Na przykład w niektórych partiach solowych. które w mniemaniu autorów nagrania mogły prezentować się lepiej aniżeli te filmowe, czy też w dodaniu fragmentów z usuniętych scen. Dla pedantów przywiązanych do kontekstowości muzyki filmowej, nawet te kosmetyczne zmiany mogą się okazać bezczeszczeniem koncepcji autora ścieżki dźwiękowej. I jeżeli czynione by to było pod szyldem konsekwentnego podążania za oryginałem, wtedy mógłbym przychylić się do tej krytyki. Nie w przypadku, kiedy producent jawnie się do tego przyznaje, tłumacząc, że wszystko podyktowane było względami estetycznymi – maksymalnego uatrakcyjnienia rekonstruowanej muzyki.


A skoro poruszyliśmy kwestię zaplecza technicznego, to warto odnotować jeszcze jedną ciekawostkę. W dołączonej od wydania książeczce, obok szczegółowych opisów powstawania ścieżki dźwiękowej, umieszczono również obszerną charakterystykę stylu, w jakim komponował Rozsa. Pomaga ona zrozumieć zarówno sposób rozpisywania tematów, jak i wykorzystanie poszczególnych instrumentów w budowaniu materiału dramatycznego. Zabrakło natomiast wnikliwego wglądu w strukturę partytury. Pod tym względem specjalne, dwupłytowe wydanie oryginalnego nagrania od Rhino (o FSM nie wspominając) prezentuje się odrobinę lepiej. Lepiej prezentuje się również pod względem edytorskim szaty graficznej. Nie można przejść obojętnie wobec iście obciachowej okładki nowego nagrania Ben-Hura. Fakt, fragment dzieła Michała Anioła nie pojawia się tutaj przypadkowo, bo przemawia przezeń pewnego rodzaju symbolika, ale nie oszukujmy się. Można to było zrobić zdecydowanie lepiej! Tym bardziej, że design wnętrza bookletu jest już atrakcyjniejszy. Skromne szkice głównych bohaterów świetnie komponują się z białym, ascetycznym tłem. O ile więc okładka nie zrazi potencjalnego odbiorcę, to już merytoryczna zawartość dysków z pewnością nie pozwoli przejść obok siebie obojętnie…

O muzyce Miklosa Rozsy do Ben-Hura mówiono i pisano już wiele. Bezsensem byłoby powielanie tego, co w klarowny sposób zawarł w swojej recenzji Marek Łach na portalu FilmMusic.pl. Ewentualnych zainteresowanych tematyczno-stylistycznym zapleczem Hura odsyłam więc do tego obszernego tekstu. W tym miejscu warto zająć się oceną samego nagrania i tego, co ostatecznie trafiło oraz nie trafiło na album od Tadlow Music.

Jeżeli chodzi o merytoryczną kosmetykę, jaką w treści dokonali Phillips i Fitzpatrick – tutaj nie mam większych obiekcji. Nie razi brak niskiego, męskiego chóru w prologu, który zresztą wklejony został do filmu na etapie produkcji i nie miał nic wspólnego z pracą Rozsy. Słuszne wydaje się również połączenie wielu drobnych fragmentów w jedną całość, czego przykładem może być sekwencja morskiej bitwy, czy serii fanfar ładnie nakładających się na siebie. Uważni słuchacze z pewnością zwrócą uwagę na brzmienie całego nagrania – troszkę jakby wysuszone, odarte z przestrzeni. Jak się okazuje było to celowym działaniem producentów, aby przybliżyć słuchacza do oryginalnej charakterystyki nagrań filmowych z lat 50. O ile więc pierwsze zetknięcie się z uwerturą otwierającą album budziło pewne obawy, to już przeprawa przez dalszą część kompozycji dała przekonanie o słuszności tej decyzji. Kiedy bowiem porzucamy patetyczne, bogato aranżowane utwory i zanurzamy się w trudnych kolejach losu Judy, właśnie takie intymne, odarte z koncertowej estymy, brzmienie, sprawdza się najlepiej. Czy oznacza to, że monumentalne fragmenty akcji, jakim jest wspomniana wcześniej bitwa morska wypadają tutaj źle? Wręcz przeciwnie. Nieznaczne „osuszenie” materiału dało możliwość skupienia się na detalach w orkiestracji, wyeksponowania świetnej pracy instrumentów dętych blaszanych i nie mniej fascynujących smyków.

Jak nie trudno się domyślić z powyższego opisu, moja uwaga koncentrowana jest głównie na pierwszym z dwóch krążków albumu od Tadlow Music. Jest on zdecydowanie najlepszy w odbiorze, najbardziej różnorodny w treści i dający słuchaczowi najwięcej satysfakcji. Drugi krążek, to już bardziej dramatyczne granie przesiane okazjonalnymi wstawkami o charakterze etnicznym i tańcami. Nie jest to najbardziej lubiana przeze mnie cząstka partytury do Ben-Hura, ale warto przetrwać te kilkanaście minut w pokorze, by na nowo zanurzyć się w epickiej, skomponowanej z wielkim rozmachem ilustracji. Orkiestrowo-chóralny finał zrywa przysłowiowe kapcie z nóg, a dołączony w ramach bonusu, koncertowy aranż tematu miłosnego z pięknymi solówkami wiolonczelowymi, studzi emocje i zgrabnie podsumowuje usłyszaną wcześniej historię.

Nie da się w kilku akapitach podsumować ogrom emocji, jakie pozostawia po sobie nowe nagranie Ben-Hura. Dla większości miłośników muzyki filmowej będzie to produkt z najwyższej półki, który aż prosi się o dołączenie do kolekcji i postawienie obok oryginału Rozsy. Zresztą wyniki sprzedaży mówią same za siebie, deklasując wszystko, co do tej pory wydał Tadlow. Mam jednak świadomość, że dla części entuzjastów muzyki filmowej nagrania takie, jak te są produktem zbędnym. Wszak po rynku hula oryginał i to w całkiem przyzwoitej (jak na nagrania z tamtych czasów) jakości. Osobiście wierzę jednak w głęboki sens działań podejmowanych przez ludzi pokroju Fitzpatricka. Jest to ukłon względem tych, którzy nie tylko z wielką pokorą podchodzą do klasyki muzyki filmowej, ale i chcą czerpać z niej pełnię wrażeń, jakie niosą za sobą współczesne, cyfrowe metody rejestracji dźwięku. I można tylko żałować, że James nie zdecydował się tutaj (jak w rekonstruowanej kilka lat wcześniej „Obsesji” Herrmanna) na przygotowanie bonusowego dysku BR z całością nagrania zmiksowaną w przestrzennym Surround Sound. Ot lekki zawód, który nie ujmuje całościowej ocenie wspaniale odświeżonego Ben-Hura.

Najnowsze recenzje

Komentarze