Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jed Kurzel

Alien: Covenant (Obcy: Przymierze)

(2017)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 29-05-2017 r.

Filmowa seria o niezwykle agresywnym gatunku, wykorzystującym ludzi jako inkubatory dla swojego potomstwa, to kanonada wzlotów i upadów. Po całkiem solidnej tetralogii nastały czasy eksperymentów. Najpierw spróbowano crossovera rzeczonego uniwersum z analogicznym światem Predatorów, by po dwóch wątpliwych jakościowo dziełach powrócić do pierwotnej koncepcji. Nie do końca pokrywało się to z oczekiwaniami fanów, bowiem Ridney Scott – twórca pierwszego Obcego – postanowił cofnąć widzów w czasie, by przedstawić genezę znanej nam już historii Ripley. A wszystko zaczęło się od ekspedycji naukowej pod kryptonimem Prometeusz, która wyruszyła na odległą planetę LV-223 w poszukiwaniu źródeł naszej cywilizacji. Co prawda załoga znalazła pozostałości po potężnej rasie Inżynierów, ale triumf odkrycia szybko zgasiła brutalną prawdą o naszych stwórcach i ich najnowszym „dziele”. Mutująca w błyskawicznym tempie, obca forma życia, zdziesiątkowała załogę Prometeusza, z której ocalały tylko dwie postaci: android David oraz doktor Elizabeth Shaw. Uciekając odnalezionym statkiem przodków, próbują dostać się na rodzinną planetę Inżynierów, aby poznać prawdę o swoich stwórcach.



Ridley Scott potraktował ten wątek jako prolog do swojego najnowszego filmu – Obcy: Przymierze. Filmu dosyć odtwórczego, jeżeli zestawimy go z pozostałymi odsłonami serii. Po raz kolejny otrzymujemy bowiem historię załogi statku (tym razem kolonialnego), która odbierając tajemniczy sygnał z odległej planety, postanawia go zbadać. Ekspedycja naukowa szybko przeradza się w krwawą łaźnię, w trakcie której odkrywane są kolejne fakty z genezy nowego gatunku. I choć w Przymierzu Ridley Scott odchodzi od nadętego, filozoficzno-religijnego tonu znanego nam z Prometeusza, to jednak echa tego nieudanego eksperymentu rezonują w głowie jednego z androidów – szczególnie mocno w przedostatnim akcie widowiska. Odkładając to wszystko na bok i dystansując się od potężnej puścizny filmowego uniwersum Obcego, okazuje się, że w nasze ręce trafia całkiem solidne rzemiosło poruszające się na gatunkowej granicy space-survivalu i kina grozy. Rzemiosło, o którym dosyć szybko świat zapomni, a widownia zmęczona ciągłym odgrzewaniem koletów, w końcu ostatecznie zniechęci się do filmowego dziecka Ridleya Scotta.

Zmęczenie materiału, to idealne określenie odnoszące się nie tylko do kondycji twórczej reżysera. Także do jego brzemiennych w skutkach decyzji związanych z obsadzaniem stanowiska kompozytora muzyki filmowej. Najpierw przerabialiśmy historię pod tytułem Marc Streitenfeld, którego z opresji nieudolnego ilustrowania Prometeusza ratować musiał zaprzyjaźniony ze Scottem, Harry Gregson-Williams. I kiedy już wszystko wskazywało na wielki come-back tego kompozytora, świat obiegła informacja o zatrudnieniu persony niezbyt lubianej przez miłośników muzyki filmowej – Jeda Kurzela. Czemu niezbyt lubianej? Ponieważ rewelacja branżowa zbiegła się z wielkim rozczarowaniem oprawą muzyczną Kurzela do filmowej adaptacji gry komputerowej, Assassin’s Creed. Australijski kompozytor nigdy nie ukrywał, że jego komfortową sferą działania jest elektronika, co niezbyt dobrze wróżyło na poletku gatunkowej fantastyki i to o tak klasycznym wydźwięku. Nie dziwne więc, że wokół tego angażu i jego potencjalnych skutkach szybko zaczęły narastać mity, a wszystkie oscylujące wokół nieuniknionej porażki tego muzycznego przedsięwzięcia. Los bywa jednak przewrotny.

Ścieżka dźwiękowa Kurzela (przynajmniej w pierwszych jej aktach) była pstryczkiem w nos każdego, kto nie wierzył, że Australijczyk udźwignie ciążące na nim brzemię. Idea wyznaczająca kierunek jego działaniom była prosta: zarzucić pomost między swoim pretensjonalnym warsztatem, a kultową tematyką stworzoną przez Jerry’ego Goldsmitha na potrzeby pierwszego filmu. Majestatyczne, rozciągłe fanfary rozpisane w klasycznym, coplandowskim stylu, wielkie poszanowanie do przestrzeni i wręcz pedantyczne delektowanie się dźwiękiem, stało się tutaj faktem. Mimo wyraźnego imitatorstwa, jakiego dopuszczał się Kurzel przepisując z Goldsmitha całe frazy, nie można odmówić tej muzyce trafności w interpretowaniu filmowej rzeczywistości. Pierwsze kilkanaście minut widowiska to prawdziwa uczta zarówno dla oka, jak i dla ucha. Spora w tym wszystkim zasługa odpowiedniego miksu, pozwalającego wybrzmieć rzeczonym tematom w odpowiedniej głośności i doniosłości. Daje to widzowi już na wstępie poczucie przynależności do doskonale znanego mu uniwersum. Ot prosty zabieg, którego w Prometeuszu po prostu zabrakło. Zabrakło również płynnego przejścia między atmosferą cudowności i patosu, a elementem grozy. Kurzelowi udało się to nad wyraz dobrze, ale to, co następuje w późniejszych scenach nie powoduje już takiego zachwytu. Kompozytor porzuca podjęte wcześniej, klasyczne w wymowie środki, by po raz kolejny oddać się fetyszowi eksperymentowania z elektronicznymi teksturami i przetworzonymi dźwiękami np. smyczków. Niestety powracają demony z (niedalekiej) przeszłości, przejawiające się kreowaniem narkotycznych, choć monotonnych fraz. W kontekście wizualnym tworzą swoistego rodzaju metronom odmierzający dosyć precyzyjnie czas i tempo toczącej się akcji. Dzieje się to kosztem szeroko pojętej narracji, której w muzyce Kurzela próżno szukać. Jak w jego poprzednich pracach, tak i tutaj króluje przekonanie, że budowanie klimatu grozy góruje nad odkrywanymi stopniowo losami cywilizacji Inżynierów. I tak oto, skupiając się na poszczególnych scenach, zmierzamy powoli do finalnej konfrontacji, potęgującej te elektroniczne fiksacje Australijczyka. Całe szczęście maskowane są one potężną dawką dźwięków tła i krzyczanych dialogów, co pozwala bezboleśnie przeprawić się do okazałej suity tematycznej sporządzonej na potrzeby napisów końcowych. Wychodziłem więc z kina z poczuciem względnej satysfakcji, że mimo kiepskich prognoz, ostatecznie udało się stworzyć całkiem solidne rzemiosło podchodzące z należnym szacunkiem do muzycznego uniwersum Obcego. Ale czy to wystarczyło, aby wyniesione z kina wrażenia przełożyć na indywidualne doświadczenie soundtrackowe?

Pierwszy odsłuch wydanego przez Milan Records, albumu soundtrackowego, może wywołać wiele konsternacji. Oto bowiem zaczynamy z nieskrywanym nabożeństwem względem twórczości Jerry’ego Goldsmitha. Każda nuta ważona jest tu jak najcenniejszy skarb, dosyć często mieniący się blaskiem tematycznego geniuszu wielkiego kompozytora. Na tym nie koniec niespodzianek, bo już przy drugim utworze Kurzel wyprowadza równoważny, utrzymany w goldsmithowym stylu, temat przewodni dla Przymierza. Szczypta smutnej liryki, complandowskiego patosu i sporadycznego ochładzania nastroju – to wszystko składa się na całkiem wciągające słuchowisko, które angażuje uwagę odbiorcy mniej więcej do ósmego utworu.

Czar precyzyjnego imitatorstwa pryska wraz z pierwszym incydentem na obcej planecie. Dostojna symfonika idzie jakby w odstawkę, choć w dalszym ciągu stanowić będzie wątły filar, na którym Australijczyk oprze wyprowadzoną wcześniej tematykę. Inicjatywę przejmują jednak elektroniczne tekstury nie mające absolutnie nic wspólnego z wybrzmiewającą wcześniej, muzyczną historią. Pulsujące sample osadzone na tle rozciągłych, minorowych dronów – tak wygląda nowy, odarty z emocji i dramaturgii, dźwiękowy pejzaż. Jakkolwiek dobrze nie prezentowałoby się to w zderzeniu z zimną kolorystyką obrazu Ridleya Scotta, na płycie stanowi tylko potężny zawód drastycznym obniżeniem poziomu słuchowiska. W tym wewnętrznym smutku trwamy tylko przez chwilę – właściwie do momentu, aż zupełnie pochłonie nas ten surowy, ambientowy świat. Chwila w której wijemy sobie przytulne gniazdko w poczekalni do końca tej dłużącej się przygody, niczym grom z jasnego nieba spada na nas kanonada eksperymentów. Piskliwe, jazgotliwe wręcz smyczki, tną muzyczną przestrzeń niczym tytułowi kosmici kruche, ludzkie ciała. Wybawieniem z tej opresji wydają się mainstreamowo skonstruowane utwory akcji, po których przechodzimy do finalnej prezentacji tematu przewodniego.

Taki oto, trochę nierówny i trudny do ocenienia obraz pozostawia po sobie ścieżka dźwiękowa do najnowszej odsłony Obcego. Koniec końców, najważniejsze, że Jed Kurzel nie położył tego projektu, jak to wieszczono od chwili ogłoszenia jego angażu. Co więcej, potrafił wzbić się na pewne wyżyny, aby dostarczyć Przymierzu niezbędnej ilości idiomów świadczących o gatunkowej i franczyzowej przynależności tej ścieżki. Tylko co poza tym? Ano nic. Kompozycja Australijczyka jest tak pusta, jak pusty i niepotrzebny wydaje się sam film Ridleya Scotta. Aczkolwiek wątpię, aby zagorzali miłośnicy tego typu kina lub muzyki mieli z tym jakiś problem. Towar się sprzedał, można liczyć zyski i planować kolejne inwestycje. I idę o zakład, że zanim światło dzienne ujrzy drugi z trzech planowanych filmów Scotta, o ścieżce dźwiękowej Kurzela do Przymierza już nikt nie będzie pamiętał.


Inne recenzje z serii:

  • Prometheus
  • Alien
  • Aliens – The Deluxe Edition
  • Alien 3
  • Alien 3 – Expanded Edition
  • Alien: Resurrection
  • Alien: Resurrection – Expanded Edition
  • The Alien Trilogy
  • Alien vs. Predator
  • AVPR: Aliens vs Predator – Requiem
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze