Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

Logan (Logan: Wolverine)

(2017)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 09-03-2017 r.

Po ostatniej X-Menowej wpadce, studio Foxa zaczęło stąpać ostrożnie. Zawieszono kinowe plany Bryana Singera, a nad długo zapowiadanym, pożegnalnym filmem z Wolverinem w roli głównej, roztoczono wielki płaszcz tajemnicy. I tak naprawdę dopiero trzy miesiące przed premierą zaczęły do nas napływać pierwsze zdjęcia i informacje o produkcji. Brutalne, klimatyczne trailery Logana skutecznie podsycały napięcie, budząc wśród fanów przekonanie, że będzie to godne pożegnanie ulubionego bohatera fanów serii X-Men. Czy było tak w rzeczywistości?

Nazwisko stojącego za kamerą Mangolda nie dawało pewności dobrze skonstruowanej historii, bo kto pamięta poprzedni jego film, The Wolverine, ten doskonale wie z jak licznymi demonami fabularnymi musiał się on zmagać. Tym razem postanowiono zaryzykować i odprowadzić na zasłużony spoczynek wszystkich kluczowych graczy w X-uniwersum. Logana odczytywać można jako jedną wielką metaforę przemijania – swoistego rodzaju napomnienie, że z prochu jesteś i siłą rzeczy w proch musisz się obrócić. Nieważne jak boskie są twoje zdolności i co udało ci się w życiu osiągnąć, a czego nie… Czas zdać egzamin z życia i ustąpić miejsca młodszemu pokoleniu. Ale zanim ostatecznie to nastąpi, James Mangold robi dosłownie wszystko, aby tytułowego bohatera ubrać w transparentne szaty zmęczonego życiem starca. I jakże skutecznie mu się to udaje! Schorowany Wolverine (jako i Charles Xavier) budzą w widzu nie tyle respekt, co litość. Jakiś niewysłowiony żal, że oto kończy się pewna historia, z którą żyliśmy przez prawie dwie dekady, a na arenę wydarzeń wkroczyć ma grupka nowych mutantów z charyzmatyczną Laurą na czele. W jakim kierunku to wszystko podąży? O tym prawdopodobnie przekonamy się w najbliższym czasie, choć trzeba przyznać, że trudno byłoby o lepsze wprowadzenie w ten fascynujący, futurystyczny świat.

Mimo wcześniejszego angażu Cliffa Martineza, do współpracy z Mangoldem powrócił twórca oprawy muzycznej do filmu The Wolverine – Marco Beltrami. Poprzednie jego dzieło, delikatnie mówiąc, pozostawiało wiele do życzenia. Leniwa, oparta na underscore oprawa muzyczna, tylko sporadycznie przerywana była bardziej żywiołowymi fragmentami, wśród których próżno szukać wyraźnie zarysowanej linii melodycznej. Ogólne poczucie niedosytu sprawiało, że oczekiwania względem finalnego rozdziału przygód Rosomaka były znacznie większe. Aczkolwiek posępny klimat i psychologiczne podłoże tytułowego bohatera skutecznie hamowały entuzjazm związany z epicką akcją. Takowa była domeną dopiero ostatniego aktu widowiska. Ale i tutaj Marco Beltrami postanowił uciec w bezpieczne skrywanie się za obrazem.



Wychodząc z kina można było odnieść wrażenie, że ścieżka dźwiękowa do Logana w żaden sposób nie chciała ustawiać się przed szereg. Jakby chęć wyeksponowania psychofizycznych ułomności głównego bohatera sprowadzała kompozytora do rangi podrzędnego lokaja, serwującego tylko określony zestaw emocji, muzycznych barw i bardzo ubogiej tematyki. To właśnie tematyka jest największą piętą achillesową muzycznego Logana. Choć na potrzeby filmu Mangolda, Beltrami stworzył ich kilka, to jednak żaden z nich nie ma większej mocy sprawczej. Maksymalnie wycofana w tło melodyka jest tylko pretekstem do wyprowadzania kolejnych, narkotycznych fraz ślizgających się po skalach. Fraz skutecznie opisujących ten duszny, ponury świat niedalekiej przyszłości, ale nie mających większych ambicji na ingerowanie z wyobraźnią odbiorcy. W całym filmie na palcach u jednej ręki można policzyć sceny, kiedy kompozycja Amerykanina stara się kontrolować sytuację, faktycznie dając coś od siebie. Niestety zapominamy o tym tak szybko, jak szybko kończy się pasjonujące w gruncie rzeczy doświadczenie filmowe. I jak tu wzbudzić w sobie chęć sięgnięcia po album soundtrackowy?


Powiem szczerze, że jest to niewskazane dla słuchaczy oczekujących od muzyki filmowej z gatunku „superhero” jakiejś wyrazistej linii melodycznej i solidnej porcji, łatwo wpadającej w ucho akcji. Już samo nazwisko kompozytora powinno być ostrzeżeniem dla poszukiwaczy łatwego, lekkiego i przyjemnego słuchowiska. Nie to, żeby Marco Beltrami był twórcą na wskroś przewrotnym, hipstersko odcinającym się od mainstreamowego sposobu pojmowania kina akcji. Ale faktem jest, że ma swój unikatowy sposób prowadzenia muzycznej narracji, który albo staramy się zrozumieć albo zupełnie ignorujemy i zmieniamy repertuar. Partytury Beltramiego – szczególnie te tworzone na przestrzeni ostatnich dwóch lat – to prace bardzo wymagające, opierające się na minimalistycznym sposobie opisywania filmowej rzeczywistości, koncentrowaniu się na istocie dźwięku i jego funkcji w sprzężeniu z określonymi scenami. W całym tym postępującym dziwactwie / poszukiwaniu nowych rozwiązań / eksperymentatorstwie (niepotrzebne skreślić) amerykańskiego kompozytora, Logan wydaje się swoistego rodzaju apogeum. Przysłowiową ścianą z którą zderzą się nawet najbardziej zaprawieni w boju koneserzy. Jedyne pytanie jakie pojawia się po obejrzeniu filmu Mangolda jest mniej więcej takie: Czy dałoby się to zrobić lepiej?



Zapewne tak. Lekarstwem na anonimowy charakter partytury byłaby niekoniecznie większa wylewność w podejmowanych środkach muzycznego wyrazu, co większa „polemika” z obrazem. Ot chociażby na zasadzie kontrapunktu. Przeciwstawianie sfery audytywnej całemu kontekstowi wizualnemu staje się ostatnio w Hollywood jakby czymś zakazanym. Bo oto z jednej strony nawołuje się do większej dowagi w mainstreamie, czemu Logan zdaje się podporządkowywać, ale z drugiej nie można nie odnieść wrażenia, że ta brawura jest tylko domeną wybranych sfer filmowego jestestwa. Muzyka, jako towar stricte utylitarny, spychana jest na dalszy plan, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że takiemu stanowi rzeczy bezwiednie podporządkowuje się Marco Beltrami.

Wrażeń wyniesionych z sali kinowej w żaden sposób nie zrewidowała przygoda z albumem soundtrackowym wydanym nakładem Lakeshore / Sony Music. Godzinne doświadczenie muzyczne przyniosło tyle samo fascynacji tak daleko idącą ascezą strukturalną, co konsternacji dosyć jałową treścią. Zapomnijmy o tematyce, do której będziemy chcieli wracać po wielokroć. Zapomnijmy również o dobrym słuchowisku pozwalającym się w sobie zatracić. Jeżeli nie poświęcicie się tej muzyce w stu procentach, zapewne zakończycie swoją przygodę z albumem soundtrackowym z poczuciem zmarnowanego czasu. A to jest chyba najgorsze, co zafundować nam może tak mocne kino poruszające się na pograniczu gatunku superhero i thrillera akcji.



I właśnie w tym kontekście (prawdopodobnie) zaprogramowany został charakterystyczny sygnał stawiany tutaj w roli tematu przewodniego. Nie bez powodu użyłem tutaj sformułowania „zaprogramowany”, bowiem oparty on został na przeciągłym, dronowym dźwięku, skutecznie budującym atmosferę grozy. I choć nie on tutaj jest stawiany w roli tematu przewodniego, to jednak częste odwołania – szczególnie w dalszej części kompozycji – sugerują istotną rolę narracyjną. Troszkę mniej hojnie dawkowany jest temat tytułowego bohatera. Melodia wykonywana na fortepianie z akompaniującymi jej harmonijkami, ale w wydźwięku dosyć szorstka i jakby „nieobecna”. O jej walorach estetycznych trudno cokolwiek powiedzieć, ponieważ w panoramie ambientowych, mrocznych tekstur, nie wybija się ona w większym stopniu. A skoro o ambiencie mowa, to warto tu zaznaczyć, że motyw skojarzony z Laurą – młodym mutantem – ociera się właśnie o takie zimne, narkotyczne frazy. Pod wieloma względami mogą one przypominać pracę Kurzela do filmowej adaptacji Assassin’s Creed, choć w sferze aranżacyjnej (muzycznej akcji) tworzy się wyraźna przepaść między warsztatem obu kompozytorów.

Sound design / muzyczne tapeciarstwo / przerost formy nad treścią… Nazwijcie to, jak chcecie, ale ścieżka dźwiękowa do Logana to bardzo specyficzne, wymagające słuchowisko. Na pewno niegodne polecenia statystycznym miłośnikom muzyki filmowej, pragnącym miło spędzić czas przy dobrze rozpisanej, bogatej tematycznie, partyturze. I niestety, w zestawieniu z poprzednimi pracami oscylującymi wokół tematyki X-Menów, Logan pozostaje na szarym końcu. Może w zderzeniu z filmową rzeczywistością ma jakąś rację bytu. Może w kreowaniu smętnego, ponurego klimatu ociera się tutaj o swoistego rodzaju finezję. Ale w domowym zaciszu pozostaje tylko… chłodnym rozczarowaniem. Ciekawe jak z tego zadania wybrnąłby Martinez, gdyby tylko miał możliwość dokończenia swojego dzieła?


Inne recenzje z serii:

  • X-Men
  • X-Men 2
  • X-Men: The Last Stand
  • X-Men Origins: Wolverine
  • X-Men: First Class
  • X-Men: Days Of Future Past
  • The Wolverine
  • Deadpool
  • X-Men: Apocalypse
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze