Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Harold Faltermeyer

Beverly Hills Cop II (Gliniarz z Beverly Hills 2)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-03-2017 r.

Droga powstawania Gliniarza z Beverly Hills była długa i wyboista. Nikt jednak nie spodziewał się, ze eksperyment, w który wpompowano prawie 15 milionów $ zwróci się aż dwudziestokrotnie. Film z Eddiem Murphym w roli głównej okazał się gigantycznym sukcesem kasowym w roku 1984, co przy wysokiej kategorii wiekowej tego przedsięwzięcia było nie lada wyczynem. Dało to producentom do zrozumienia, że widownia szuka czegoś innego, aniżeli klasyczne, strzelane i kopane kino akcji. I nikt nie miał wątpliwości, że cały urok Gliniarza tkwi w świetnie osadzonej głównej roli. Dlatego też ewentualne dalsze plany rozwijania tej historii zależne były od coraz bardziej zyskującego na popularności Murphy’ego. W ten sposób upadła pierwotna idea stworzenia serialu o przygodach Axela Foleya. Priorytetem miało być kino i opowiadanie zwartych, dopracowanych historii. A czy istniał wtedy większy specjalista w tej dziedzinie niż twórca kultowego Top Gun – Tony Scott?



Scott zdradził po latach, że powodem, dla którego przystał na propozycję wyreżyserowania sequela Gliniarza był… Eddie Murphy. Zawsze imponował mu jego sposób grania i chciał po prostu zrealizować jakiś film z jego udziałem. Okazja była niebanalna, choć ciężar oczekiwań kazał dokładnie przeanalizować wszystkie możliwe ruchy, by nie utopić przedwcześnie tej kury znoszącej złote jajka. Cóż, najprościej było powrócić do starych, sprawdzonych formuł, czyli śledztwa prowadzącego naszego bohatera w znajome rejony Miasta Aniołów. Pogoń za zorganizowaną grupą przestępczą jest przecież idealną okazją, by oderwać się od szarzyzny Detroit, zażyć odrobiny słońca, delektować się widokiem pięknych, roznegliżowanych ciał i przy okazji odwiedzić swoich znajomych z LAPD. Choć drugi Gliniarz nie sprzedał się w samych Stanach Zjednoczonych tak spektakularnie, jak pierwszy film, to jednak w ostatecznym rozrachunku zamknął swój wynik finansowy z całego świata w analogicznych rejonach trzystu milionów dolarów. Popełniona po latach trzecia odsłona serii nie zbliżyła się nawet połowicznie do tego sukcesu.

Przesadą byłoby twierdzenie, że wynikało to z braku kompozytora odpowiedzialnego za muzyczny sukces pierwszych dwóch filmów serii – Harolda Faltermeyera. Faktem jest natomiast, że produkujący całe przedsięwzięcie Jerry Bruckheimer nie wyobrażał sobie w sequelu nikogo innego, jak tylko Faltermeyera. Producenta urzekło jego niebywałe obycie w ówczesnych trendach muzyki elektronicznej, a wiedział, że nie wzięło się ono znikąd. Operatywności wszak uczył się u boku Gorgio Morodera, ale filmową wrażliwość odkrywać musiał sam – najczęściej metodą prób i błędów. Wszyscy bowiem doskonale pamiętamy, jak daleką od klasycznego modelu ilustracji była ścieżka dźwiękowa do pierwszego Gliniarza. Koncentrowanie się na melodii skojarzonych z głównym bohaterem i jego wyczynami, tworzyło z jednej strony spójną pod względem melodycznym, „muzyczną mantrę”, ale na płaszczyźnie dramaturgicznej była to tkanka praktycznie martwa. Druga odsłona przygód Foleya miała przynieść zmiany pod tym względem.



Nie to, żeby Faltermeyer zaczął nagle pisać w klasycznym duchu, ot chociażby, jak Goldsmith, czy Horner. Receptą na przybliżenie ścieżki dźwiękowej do filmowej treści było bardziej kompleksowe spojrzenie na paletę tematyczną. Poza wiadomą melodią przypisaną głównemu bohaterowi, dosyć istotnym boosterem tej prowizorycznej narracji okazał się mocarny temat skorelowany z bandziorami. Nie sposób przejść obok niego obojętnie, bowiem już od sceny otwierającej drugiego Gliniarza daje się poznać z jak najlepszej strony. I chwała niech będzie kompozytorowi za to, że w dalszej części ilustracji nie spycha rzeczonej melodii na dalszy plan. Ten swoistego rodzaju detoks po ogranym odo granic możliwości motywie Axela nie trwa jednak długo. Demony przeszłości powracają, ale jakby osłabione, rozgrzeszone z licznych przewinień ustawicznego wałkowania tych samych idei. Zamiast mantry mamy więc tematyczny dwugłos z licznie rozsianymi, melodycznymi akcentami pobocznymi. O większości z nich pisałem już w recenzji limitowanego wydania ścieżki dźwiękowej do części pierwszej. I porównując to wszystko z treścią „dwójki”, słuchacz może odnieść wrażenie większej dojrzałości warsztatowej Faltermayera – umiejętności odczytywania nie tylko kilku wybranych scen o zabawieniu komediowym lub tych o większej dynamice. Fakt, Gliniarz z Beverly Hills 2 serwuje nam większą porcję udnerscore’u, ale czy pod tą otoczką strukturalnego „improvementu” nie kryje się ten sam, wystraszony chłopiec, który nie do końca wie, jak na filmowej szachownicy rozstawiać poszczególne, muzyczne pionki?

Wiedzę tą posiadali natomiast producenci, którzy zadbali, by ich film mienił się blaskiem wielu barwnych i jakże popularnych wówczas piosenek. Mało tego, że sięgnęli po gotowy już repertuar, to na dodatek zachęcili kompozytora, by przy współpracy z Keithem Forseyem stworzył piosenkę promującą całe widowisko. Shakedown, zgodnie z przewidywaniami, stał się międzynarodowym hitem, spychając w cień inne, liryczne przedsięwzięcie Faltermeyera – Bad Guys. Choć piosenka ta powstała na bazie tematu złoczyńców, nigdy jednak nie pojawiła się na oficjalnym albumie soundtrackowym wydanym tuż po premierze filmu. W ten oto sposób, po raz kolejny, decydenci Paramountu obeszli się z muzyką Faltermeyera po macoszemu.

Trzeba było równych 30 lat na zmianę takowego stanu rzeczy. W grudniu 2016 roku, wytwórnia La-La Land, rzutem na taśmę wypuściła na rynek kompletne ilustracje z pierwszych dwóch Gliniarzy. Już przykład pierwszego, limitowanego do 3 tysięcy egzemplarzy albumu, pokazał, że długo oczekiwany „Święty Grall” muzyki elektronicznej lat 80., w gruncie rzeczy nie jest tak przystępny dla statystycznego odbiorcy, jak się tego spodziewano. Monotematyczność w starciu z brakiem jakiejkolwiek narracji dawała o sobie znać – mimo w miarę korzystnego czasu trwania samego materiału instrumentalnego. Czy druga część serii zapewnia więcej satysfakcji z odsłuchu?

Chciałoby się wykrzyknąć, że tak! Wszak mamy tu większe zróżnicowanie tematyczne, raczkujący underscore i większy flow w gospodarowaniu tematyką. Ale czynnikiem hamującym ten entuzjazm jest czas, który w tym akurat przypadku działa na niekorzyść. 50-minutowy materiał ilustracyjny potrafi solidnie wymęczyć, a perspektywa powrotu do całego tego doświadczenia soundtrackowego nie jest tak kusząca, jak po stosunkowo krótkim romansie z oprawą do części pierwszej. Po raz kolejny można się zastanowić nad zasadnością spychania piosenek na sam koniec tego albumu. Dwudziestominutowymi, łatwo wpadającymi w ucho utworami można było sprawnie żonglować, korzystając na przykład z dobrodziejstw chronologicznego układu treści.

Nie ma sensu rozdrabniać się nad każdym utworem z osobna. Poza kilkoma wyjątkami jest to bowiem dosyć monotonna podróż przez dosyć wyraźnie zarysowane koncepcje. Oczywiście najciekawszą jest ta oscylująca wokół tematyki bandziorów, co nie trudno docenić słuchając świetnego prologu w Adrianos oraz Bogomil Oil Well Jog… Złą informacją jest to, że prawdopodobnie przed końcem wertowania materiału ilustracyjnego będziemy mieli dosyć tej melodii. I nie ma w tym nic dziwnego, skoro nawet w muzycznej akcji definiowana jest ona praktycznie tymi samymi rozwiązaniami wykonawczymi (Racetrack). Najjaśniejszym punktem tego przedsięwzięcia wydaje się więc piosenka Bad Guys, zaskakująco fajnie prezentująca się na tle poprzednio usłyszanych aranży. I tu należy tylko żałować, że powstała na tyle późno, by nie mieć szansy wybrzmieć w filmie. Swoją szansę otrzymały natomiast dosyć tendencyjne kawałki akcji oscylujące wokół rockowo-perkusyjnych form wyrazu. Sztandarowym przykładem jest Oil Field Shootout – Kill Dent and Karla. Do łask powrócił również motyw akcji z poprzedniej części, którego usłyszeć możemy w krótkim Shootout. Natomiast obecność zupełnie nowego, ostinatowego motywu przyjaźni (Hospital Visit, Loyality…) wprowadza do tych sprawdzonych form nieco więcej kolorytu.

Mimo wszystko, limitowane wydanie ścieżki dźwiękowej do Gliniarza z Beverly Hills 2 jest w moim odczuciu produktem kierowanym do najbardziej ortodoksyjnych fanów serii oraz miłośników twórczości Harolda Faltermeyera. Wypełniony po brzegi krążek serwuje nam potężną dawkę miłych dla ucha melodii, ciepło kojarzących się z filmem, gdzie przecież wybrzmiały nieprzeciętnie. Ale w tym przypadku idealnie sprawdza się powiedzenie, że co za dużo to nie zdrowo. Marzy mi się więc jakiś album kompilacyjny, gdzie w ramach jednego krążka zaprezentowano by wszystkie najmocniejsze elementy opraw muzycznych do całej już trylogii Gliniarza z Beverly Hills. Kto wie, może kiedyś doczekamy się takiego wydawnictwa?


Inne recenzje z serii:

  • Bevelry Hills Cop
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze