Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alan Silvestri

Allied (Sprzymierzeni)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 04-02-2017 r.

Kariera Roberta Zemeckisa nie układa się ostatnio najlepiej. Po serii komercyjnych porażek filmowych, zdołał co prawda przełamać złą passę całkiem interesującym obrazem, The Walk, ale kolejne jego dzieło niestety przywołało trend spadkowy. Najwyraźniej porzucenie kina familijnego na poczet bardziej skomplikowanych i nasyconych dramaturgią historii nie do końca trafia w gusta widowni. A szkoda, bo spośród wielu średniaków wychodzących ostatnio spod jego ręki, melodramat wojenny Sprzymierzeni () prezentuje się nad wyraz okazale. Fascynować może nie tylko ciekawa historia dwójki szpiegów, którzy zakochują się w sobie podczas wykonywania niebezpiecznej misji w Casablance. Wielkim atutem tego widowiska jest pedantyczne podążanie za epoką, w jakiej rozgrywa się cała akcja. Cały arsenał wizualnych tricków, specyficznych ujęć i charakteryzacje – to wszystko ma na celu przywołać klimat słynnego klasyka lat 40. A to przecież dopiero początek wciągającej opowieści o losach Maxa i Marianne. Zemeckis nie należy do reżyserów, którzy spieszą się z wykładaniem wszystkich kart na stół. Historia rozwijana jest niespiesznie, ale bez zbędnego rozwlekania niepotrzebnych wątków. I gdyby nie odmierzony od linijki finał, to Sprzymierzonych mógłbym umieścić w panteonie najlepszych filmów roku 2016. Niestety statystyczny widz przeszedł obok tego widowiska dosyć obojętnie, a przed komercyjną porażką nie uchroniła ani estyma kultowego reżysera, ani doborowa obsada z Bradem Pittem w roli głównej.



W żaden sposób nie mógł również pomóc kompozytor ścieżki dźwiękowej, Alan Silvestrii – stały współpracownik Zemeckisa, który tą długą branżową przygodą wydaje się już zmęczony. Pierwsze oznaki tego zmęczenia docierały do nas przy okazji tworzenia ścieżki dźwiękowej do dramatu Lot. Barwna oprawa muzyczna do The Walk pozwoliła uwierzyć, że amerykański kompozytor ma jeszcze kilka asów w rękawie. Jednakże to, co stworzył na potrzeby Sprzymierzonych każe zastanowić się, czy oby ten chwilowy zryw nie jest ostatnią konwulsją umierającego już organizmu perfekcyjnej współpracy dwóch wizjonerów.

Ścieżka dźwiękowa do Sprzymierzonych nie ma absolutnie nic wspólnego z wizjonerstwem. Przede wszystkim nie ma nic wspólnego z wysiłkiem całej ekipy, która dwoiła się i troiła, aby historię Maxa i Marianne ubrać w jak najbardziej wiarygodne, stylistyczne szaty. Wyłączając świetne aranże kultowych piosenek z tamtej epoki dokonane przez samego Silvestriego, warstwa ilustracyjna wydaje się najsłabszym ogniwem całego przedsięwzięcia. Mało wspomnieć, że na potrzeby ponad dwugodzinnego filmu powstało niespełna 35 minut ścieżki dźwiękowej, to o jej walorach estetycznych nie sposób wypowiadać się w jakichkolwiek superlatywach. Co zatem z funkcjonalnością? Tak oszczędny spotting zazwyczaj stawia ilustrację muzyczną w roli ornamentu dopowiadającego to, czego sam obraz wyrazić nie może. W przypadku omawianej tu pracy trudno mówić o jakimkolwiek zdobieniu, czy wywoływaniu emocji. Ścieżka dźwiękowa Silvestriego odnosi się bowiem do dwóch podstawowych płaszczyzn opowiadania – historii miłosnej bohaterów i napięcia związanego z ich szpiegowską działalnością. I pal licho gdyby te „szaty” uszyte zostały na miarę wizualnej maestrii i przy zachowaniu ducha epoki. Nic z tego. Kompozytor zupełnie ignoruje te proste wydawać by się mogło założenia, serwując nam wypraną z jakichkolwiek emocji, pustą w treści i bazującą na schematach, ilustrację. Muzykę, której nie sposób docenić w morzu zachwytów nad innymi elementami tej produkcji.

O jakimkolwiek zachwycie nie ma również mowy w kontekście indywidualnego, soundtrackwoego doświadczenia. 40-minutowy album może się wydawać całkiem przystępnym, niezbyt wymagającym słuchowiskiem, ale już pierwsze minuty rewidują te oczekiwania. Krążek proponuje nam bowiem najdłuższe 27 minut muzyki Silvestriego w całej jego dyskografii. Oparta na dwóch tematach ścieżka dźwiękowa wylewa na słuchacza bezkresny ocean monotonni i odtwórczego zapętlenia się autora w popełnionych przed laty pracach. I gdyby nie covery klasyków wieńczące tę wątpliwej jakości przygodę, zapewne album od Sony Music pretendowałby do niechlubnego tytułu wydawniczego paździerza roku. W sumie nic straconego, bowiem partactwo jakiego dopuszczono się w postprodukcji soundtracku zakrawa o kuriozum. Ale o tym później.


Na osiem utworów eksponujących zwartość krótkiej partytury Silvestriego, wartym uwagi wydaje się jeden – ten zamykający słuchowisko. Zanim jednak do niego dotrzemy, przed nami spora porcja suspensu od którego rozpoczynamy przygodę z soundtrackiem. Otwierający film Essaouira Desert/ Main Title skutecznie buduje napięcie pod wyprowadzenie głównego wątku opowieści. Niemniej w kategoriach estetyczno wykonawczych ociera się o mainstreamowy banał. Ciekawe jest to, że rozciągłym dętym frazom osadzonym na samplowanych perkusjonaliach bliżej jest do warsztatu Jamesa Newtona Howarda aniżeli do tego, co eksponuje w swoich pracach Silvestrii. Sam pomysł wykorzystania elektroniki w tak „klasycznie” skonstruowanym widowisku budzi konsternację, a w konsekwencji również niechęć do dalszego słuchania ścieżki dźwiękowej. Problem ten można było rozwiązać jakimś ciekawym pomysłem na zagospodarowanie podjętych środków muzycznego wyrazu, ale minorowe utwory German Embassy, Trust, czy Confession/ Escape nie mają takiej ambicji. Trzeba im natomiast oddać to, że w kategoriach czysto funkcjonalnych dźwigają ciężar budowanego napięcia, prowadząc nas jak po sznurku do oczekiwanych kulminacji. Niestety muzyka Silvestriego nie daje nic z siebie. Jest tylko tubą, która powiela emocje serwowane nam dzięki świetnej grze aktorskiej, niebanalnym zdjęciom i odpowiedniemu montażowi. Czy jest zatem płaszczyzna, na której muzyka przejmuje funkcje narracyjne?



Może nią być liryka spajająca dwójkę zakochujących się w sobie szpiegów: Maxa i Marianne. Nie liczny przy tej okazji na jakieś mocne idiomy tematyczne. Takowe w całości opierają się bowiem na uroczym motywie sporządzonym na potrzeby filmu Castaway. Po raz kolejny więc dało o sobie znać zachowawcze podejście do opisywanego filmu, brak inspiracji i jakaś niemoc w kreowaniu muzycznej opowieści. Całe szczęście z nastrojem nie jest tutaj tak źle. Romantyczny ton aplikowany jest do partytury sukcesywnie. A pierwszym krokiem ku temu będzie melancholijne What Are Our Odds?, od którego tak na dobrą sprawę rozpoczynamy podróż po miłosnej, ciepłej liryce. Momentem zwrotnym są narodziny Ann zdobione ujmującym It’s A Girl. Na podobnej płaszczyźnie, choć z mniejszym ładunkiem emocjonalnym, operuje Best Day Ever. Jeżeli jednak miałbym szukać jakiegoś szczególnego fragmentu ścieżki dźwiękowej do Sprzymierzonych, to byłaby to ilustracja epilogu oraz napisów końcowych. Sześciominutowa suita The Letter/ End Credit, to swoistego rodzaju elegia spinająca klamrą całą historię miłosną Maxa i Marianne.

Z całego materiału zgromadzonego na krążku, najbardziej mają prawo przypaść do gustu nowe aranże znanych piosenek w wykonaniu takich tuz muzyki rozrywkowej, jak Louis Armstrong, czy Benny Goodman. Silvestri nadaje im nowego blasku, wyrywając z krępujących ram leciwego nagrania, przy jednoczesnym wtłoczeniu w te wykonania sporej porcji energii. Szkoda że wysiłek ten koncertowo zmarnowany został na etapie postprodukcji. Nie do końca jestem pewien, czy wkradające się w niektóre fragmenty muzyki ilustracyjnej, monofoniczne brzmienie, było zabiegiem celowym, czy też jakimś błędem powstałym na ostatniej prostej tworzenia soundtracku. Aż trudno mi uwierzyć, że nikt z działu kontroli jakości by nie zainterweniował! Z drugiej strony, jeżeli zabieg ten był artystycznym „widzi-mi-się” kompozytora, to trzeba przyznać, że efekt końcowy jest totalną porażką.

Swoistego rodzaju porażką można w sumie nazwać całe to muzyczne przedsięwzięcie. O ścieżce dźwiękowej do Sprzymierzonych chce się bowiem zapomnieć zaraz po zakończeniu pierwszego odsłuchu. Nie ma w tej ilustracji niczego atrakcyjnego dla statystycznego miłośnika muzyki filmowej. Istnym paradoksem jest to, że kompozytor więcej serca włożył w aranże popularnych piosenek, aniżeli w materiał, na którym winien się skupić w pierwszej kolejności. A propos win… Panie Silvestri, może lepiej zająć się pielęgnowaniem upraw i doglądaniem zawartości piwnicy, aniżeli uszczęśliwianiem na siłę Zemeckisa?

Najnowsze recenzje

Komentarze