Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Justin Hurwitz

La La Land

(2016)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 23-01-2017 r.

La La Land – świat marzycieli, ludzi oderwanych od rzeczywistości. La La Land – drugi po głośnym Whiplashu film Damiena Chazelle, typowany na ulubieńca publiczności i faworyta amerykańskich nagród mijającego sezonu. Jeśli nawet szał wokół tej produkcji jest w jakimś stopniu przesadzony, to nie można jej odmówić wdzięku i reżyserskiej maestrii, a ekranowy duet Emma Stone-Ryan Gosling z pewnością urzeknie serduszko niejednego wrażliwego kinomana. Równorzędną gwiazdą tej sympatycznej opowieści jest Justin Hurwitz, młody artysta odpowiedzialny za wytrawną stylistycznie, a przy tym niesamowicie komunikatywną ilustrację muzyczną. Jego La La Land to wzorcowy wręcz musical, rozpisany według sprawdzonej, klasycznej receptury i mimochodem stający się ciekawym głosem polemicznym w niekończącej się dyskusji o wyższości postępu i progresywności nad nostalgią i przywiązaniem do konserwatyzmu w sztuce.

Rzetelna argumentacja nie lubi uogólnień, dlatego też sytuując La La Land w ramach gatunku uniknijmy póki co stawiania tez o jego nowoczesności lub wstecznictwie. Oczywiście Chazelle nie wstydzi się źródeł swojej inspiracji, jednym tchem wymieniając Deszczową piosenkę czy kultowe produkcje Jacquesa Demy’ego, ani nie tuszuje intertekstualnych aluzji, od których roi się w jego filmie. Warto jednak pamiętać, że klasyczne, pomnikowe dziś pozycje musicalowe w większości przypadków również nie powstawały w artystycznej próżni. Demy, którego estetyka najmocniej chyba wpłynęła na La La Land, garściami czerpał z doświadczeń musicalu hollywoodzkiego (kino amerykańskie było zresztą obiektem fascynacji całej francuskiej Nowej Fali), a w Panienkach z Rochefort w ramach hołdu powierzył nawet jedną z ról legendzie gatunku, Gene’owi Kelly. To co wyróżniało dzieła Demy’ego i Legranda to specyficzna, europejska witalność i intensywność, skutkujące przesuwaniem umownych granic stylizacji – do momentu, w którym cała ścieżka dialogowa staje się śpiewana (Parasolki z Cherbourga), a rzeczywistość przedstawiona podporządkowuje się totalnemu zamysłowi estetycznemu (krańcowe spięcia barwne w Parasolkach… i Panienkach…).

Filmy te były genialnymi listami miłosnymi do kina hollywoodzkiego, które potrafiły równocześnie celebrować obowiązujące zasady, jak i naginać je dla wzmocnienia przekazu. Cechują się dostrzegalną, ale stosunkowo bezpieczną ewolucją; nie chcą wywracać reguł gry, nie przejawiają dążeń rewolucyjnych, próbują raczej odcisnąć własne piętno przy zachowaniu sprawdzonej formuły (inaczej niż np. skandalista Jean-Luc Godard w swoim „antymusicalu” Une femme est une femme). Kultowe musicale hollywoodzkiej Złotej Ery przez długi czas były jeszcze bardziej konserwatywne, zwłaszcza w swoim przywiązaniu do broadway’owskiego repertuaru. Gdy więc prześledzi się okres największego prosperity tego gatunku, łatwo dostrzec, że zestaw obowiązujących w nim reguł był przez twórców postrzegany jako wartość sama w sobie, a swoisty formalizm stanowił wręcz atut, a nie przeszkodę dla poszukiwań artystycznych.

La La Land to spadkobierca tej tradycji – nie dlatego, że sam w sobie jest reakcyjny, lecz z uwagi na specyfikę musicalu jako gałęzi kina gatunkowego. Chazelle i Hurwitz sami zresztą dostrzegają ten problem, co znajduje odzwierciedlenie w autotematycznym wątku Sebastiana (Ryan Gosling). Tam bowiem rozgrywa się dyskusja, czy należy pielęgnować jazz klasyczny (postawa Goslinga) czy też potraktować go tylko jako przyczynek do stworzenia nowej sztuki (jak w filmie sugeruje John Legend, na co dzień popularny piosenkarz R&B). Choć dyrektor muzyczny La La Land, Marius de Vries, zarzekał się ostatnio, że film nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, sympatia twórców ciąży chyba w kierunku pierwszego z przytoczonych stanowisk. Kompozycji Hurwitza, która narzuca ton całej opowieści, nie sposób bowiem, mając nawet najlepsze chęci, określić jako progresywnej. Tkwi w tym wszystkim jednak pewna przewrotność, ponieważ ideowo La La Land jest nośnikiem nieco buntowniczej retromanii. Pozostając dzieckiem drugiej dekady XXI. wieku, daje odpór prądom dominującym we współczesnej muzyce rozrywkowej. Mówi jak gdyby: „Hej, popatrzcie za siebie, tam wciąż są skarby, które w dobie Taylor Swift i Lady Gagi mogą być nośnikiem ponadczasowych wartości, nie zapominajcie o nich”. I dlatego na recenzowanym albumie jest miejsce dla Start a Fire Legenda, bo doświadczając tego stylistycznego kontrastu, słuchacz zyskuje motywację, by zająć stanowisko w toczącej się debacie.

Co do ilustracji Hurwitza, rzuca się w oczy, że La La Land to musical oszczędny w numery wokalne. Nie licząc kawałka Legenda, otrzymujemy tylko pięć samodzielnych piosenek, a w toku filmowej narracji kluczową rolę pełni tak naprawdę muzyka instrumentalna, głównie Mia & Sebastian’s Theme. Trzeba Hurwitzowi i Chazelle’owi oddać, że ekspozycja score’u jest tutaj zaskakująco wystawna – można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że bez piosenek film miałby taką samą siłę oddziaływania. Co więcej, dwie sekwencje instrumentalne – Planetarium oraz Epilogue – bez cienia przesady wymienić można pośród najlepszych muzycznie scen mijającego sezonu filmowego. Nie są to utwory szczególnie skomplikowane pod względem koncepcyjnym (pierwszy to romantyczny walczyk a la Golden Age, z sympatycznymi, staroświeckimi trylami lekkich aerofonów; drugi to zgrabna suita podsumowująca główne pomysły muzyczne ścieżki), niemniej jednak cechują się wyśmienitą wręcz komunikatywnością. Czuć, jak wiele wysiłku i dyscypliny poszło w opracowanie warstwy melodycznej, dzięki czemu tematy Hurwitza są po prostu… optymalne. Nie ma tu rozwlekłości i wodolejstwa; kreację muzyczną, kolokwialnie mówiąc, ociosano do niezbędnego minimum, tak by uzyskać lakoniczną, ale przy tym najbardziej czytelną formę przekazu. Tę prostotę łatwo w podobnych sytuacjach pomylić z trywialnością – La La Land od tej ostatniej jest jednak zdecydowanie daleki.

Spośród piosenek ciężko wybrać tę najlepszą. Dla jednych będzie to błyskotliwe, legrandowskie Another Day of Sun; dla innych broadway’owskie solo Emmy Stone w The Audition; dla jeszcze innych typowany do głównych nagród duet City of Stars. W zasadzie wszystkie są wyśmienite i stanowią materiał na wieloletnie musicalowe przeboje (komunikatywność!). Zbiorowe Another Day of Sun oraz Someone in the Crowd są dowodem choreograficznego mistrzostwa twórców filmu. Z kolei kameralne City of Stars i Audition(Fools Who Dream) wydają się zacierać granice między musicalową fikcją a realnością świata przedstawionego. Świetnie wkomponowane w toczącą się opowieść, kokietują widza pozorem improwizacji, uchwyceniem pulsu codzienności, odmierzanego trochę innym rytmem niż prawidła filmowej fabuły. Kto wie, czy źródło autentyzmu ekranowych kreacji Stone i Goslinga nie bije gdzieś pomiędzy klawiszami fortepianiu Justina Hurwitza?

Przewidując sukces La La Land, wypuszczono na rynek dwa krążki. Pierwszy z nich, będący wydawnictwem podstawowym, zawiera wszystkie filmowe piosenki wraz z najważniejszymi fragmentami score. Dla większości słuchaczy będzie to propozycja w zupełności wystarczająca, bo właściwie wszystko co w kompozycji Hurwitza najlepsze, zostało tu opublikowane. Do koneserów skierowany jest natomiast drugi krążek, poświęcony niemal w całości muzyce instrumentalnej. W przypadku tego produktu zalecana jest pewna ostrożność. O ile bowiem główne sekwencje score są bez wątpienia świetne, o tyle niemała część ilustracji instrumentalnej stanowi muzykę tła, utrzymaną wprawdzie w przyjemnej jazzowo-swingującej atmosferze, ale na dłuższą metę mało angażującą. Hurwitz nie jest wirtuozem na miarę Michela Legranda, co trudno mu poczytać jako zarzut, niemniej w takich właśnie momentach wirtuozeria bardzo by się przydała. Czasem takie drobnostki bowiem dzielą kompozycję od statusu dzieła wybitnego.

Powiedzmy to więc szczerze: La La Land nie jest majstersztykiem. W wielu fragmentach o taką ocenę się ociera, ale ostatecznie kilka argumentów przeważa za odebraniem mu najwyższych laurów. Po pierwsze, komunikatywności i przebojowości nie wystarcza dla całości muzyki instrumentalnej. Nawet w piosenkach trafiają się mniej frapujące pasaże, w których tłem dla głównej linii melodycznej uczyniono jedynie monotonne partie perkusji (środek Someone in the Crowd). Po drugie, jak na pełnoprawny musical praca Hurwitza w pewnym momencie staje się trochę za mało musicalowa, jak gdyby numery wokalne były w rzeczywistości nie do końca potrzebnym ozdobnikiem. Nie zaszkodziłaby tutaj większa konsekwencja ze strony twórców. Po trzecie wreszcie, można mieć zastrzeżenia do niektórych partii wokalnych. Na pierwszym planie ewidentnie odstaje Gosling ze stosunkowo ubogą skalą głosu. Nieco dezorientujące jest też podobieństwo żeńskich wokali w Someone in the Crowd, przez co z początku trudno rozróżnić, która linijka śpiewana jest przez kogo.

La La Land jak na produkcję konserwatywną ma jednak jeden atut, którego znaczenia nie sposób przecenić. Otóż jest to przedsięwzięcie niesłychanie entuzjastyczne – tak dalekie od nudnego akademizmu, jak to tylko możliwe. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że w tej staroświeckiej przecież kompozycji jest więcej artystycznej zabawy i swobody niż w niejednej ścieżce pisanej wedle reguł nowoczesnego kanonu soundtrackowego. I to właśnie ten zaraźliwy entuzjazm sprawia, że Hurwitz może stać się nowym idolem wszystkich marzycieli, dla których kino rozrywkowe to coś więcej niż karton szeleszczącego popcornu.

Najnowsze recenzje

Komentarze