Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.

Sully

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 11-01-2017 r.

Nie ważne w jakich czasach przyjdzie nam żyć, na bohaterów zapotrzebowanie jest zawsze. Jednym z nich stał się Chesley “Sully” Sullenberger, amerykański pilot, który cudem wylądował na rzece Hudson, ratując życie 155 pasażerów. Wydarzenie momentalnie trafiło na usta mediów z całego świata, a sam „Sully” stał się najbardziej rozchwytywaną postacią w Stanach Zjednoczonych. Naturalnie, to zainteresowanie było dziełem czystego przypadku – stado gęsi uderzyło w Airbusa, wskutek czego dwa główne silniki maszyny uległy zniszczeniu. Doświadczony kapitan musiał podjąć błyskawiczną decyzję, licząc się z katastrofalnymi konsekwencjami w razie decyzji błędnej. Na szczęście, niczym w bajce, wszystko skończyło się szczęśliwie. Rzec można, prawie wszystko, bo wybór „Sully’ego” został zaraz wkrótce zakwestionowany, a w bajce, jak to często bywa, do głosu doszedł czarny charakter w postaci komisji badającej wypadki lotnicze.

To co działo się potem, łącznie ze śledztwem i jego wynikami posłużyło Clintowi Eastwoodowi za kanwę pod jego najnowsze przedsięwzięcie filmowe. Biorąc pod uwagę, że jest to już druga z rzędu próba gloryfikacji amerykańskiego bohatera (po American Sniper), Eastwood wydaje się być właścicielem licencji na przenoszenie na ekran patriotycznych symboli. W odróżnieniu jednak od kontrowersyjnej biografii członka SEALS, Sully idzie w kameralność, nie narzucając się nikomu, rysując cud na rzece Hudson jako epizod z życia Nowojorczyków, spragnionych aktów ludzkiego bohaterstwa, jakich miasto nie doświadczyło od czasu ataków na World Trade Center.

Pod tą skromną kinową ilustrację, również pod względem czasu trwania, Eastwood stawia na swoje ulubione muzyczne peryferie, coraz rzadziej, niestety, odwiedzane dziś przez kompozytorów filmowych. Jako zapalony jazzman i pianista, daje szansę, która zdarza się jedna na milion, i angażuje do swojej produkcji The Tierney Sutton Band. Jego liderka, Tierney Sutton, występowała z zespołem na prywatnym przyjęciu Eastwooda. Temu kapela ewidentnie przypadła do gustu, bowiem jeszcze w fazie montażowej Sully’ego, temptrackiem uczynił kilka jej kawałków. Tydzień później wszyscy spotkali się w studio Warner Bros i rozpoczęli kompozycje, przy czym sam reżyser wystąpił jedynie z leciutkim wkładem własnym w formie tematu przewodniego i słów do piosenki Flying Home.

A zatem muzyka to rasowa oprawa jazzowa, spełniająca wszystkie oczekiwania fanów gatunku. Jej barwa jest ciepła, wieczorna, a poszczególne kawałki ładnie ze sobą współpracują. Przekrój albumu usłyszymy wcześnie, bo już w Sully Suite, długiej, przyozdobionej licznymi subtelnymi dodatkami melodii, która wprowadza nas w nowojorską atmosferę. W niej, przyjemność sprawiają nie tylko nawiązania do dawnych klasyków takich jak Bernard Herrman czy Dave Grusin – przeciągłe dęciaki i smyczki – ale również kojąca wokaliza Tierney Sutton, którą artystka szczyci się w wielu miejscach na albumie, choć ja sam przysiągłbym, że momentami mogłoby być jej mniej. Otwarcie nie jest jedynym punktem albumu, gdzie słychać echa starych mistrzów. Eleganckie Hudson View na przykład od pierwszych sekund przemawia językiem Elmera Bernsteina (mocne otwarcie i swobodnie opadająca linia melodyjna), pomimo że funkcjonuje wyłącznie w sferze albumowej, i w rezultacie nie pojawia się w filmie. Ten zabieg dotyczy jeszcze paru innych utworów, z pewnością dodanych, aby umocnić znaczenie krążka. Dalsza część partytury toczy się swoim nieśpiesznym rytmem, umilając czas z nią spędzony delikatnymi wariacjami, uwypukleniami solowego pianina i zaskakująco romantycznymi fragmentami, jak ten z I Could Have Lost You. Wszystkiemu temu przyświeca batuta Conrada Pope’a – legendy orkiestracji.

Jako że Sully to ciągle muzyka filmowa, powinna spełniać swoją narracyjną rolę. Tak dzieje się głównie przy okazji retrospekcji z wodowania. Pełne napięcia, ubite z perkusonaliów F4 Malfunction oraz podobne w brzmieniu Simulation, przerywają ten nastrojowy koncert i przypominają o przeznaczeniu tej pracy. Wiadomo, melodia pisana dla ekranu musiała tu się znaleźć, szkoda, że nie jest ona już tak dobra jak jej warstwa jazzowa. Powodów szukałbym tutaj w muzyce samego Eastwooda, który to kompozytorem bywa bardzo powściągliwym. Zapewne chciał tu jedynie zaznaczyć pewną instrumentalną ciągłość, bez głębszego wchodzenia w szczegóły. Z drugiej strony jednak letni temperament tej partytury może ciągle wynikać z ogólnego tonu filmu. „Sully” daje Amerykanom światełko nadziei, podkreśla znaczenie awiacji i zaprzecza zamachom z 11 września. Jednocześnie ratuje Nowy Jork przed kolejną traumą. Dlaczego o tym mówię? Bo przeciwnym biegunem kompozycji do Sully mogłaby być muzyka Terrence’a Blancharda do 25. Godziny. To samo, ale jakże inne miasto, któremu przygrywa jazz z otchłani, przepiękny, ale ocierający się w swojej dosadności o wrota piekieł. Tutaj nie ma mowy o jakichkolwiek syndromach. Eastwood odczarowuje tragizm Nowego Jorku przypięty przez Spike’a Lee, reżysera 25. Godziny, zastępując go kojącym, kawiarnianym jam session dla miłośników nieśpiesznego, dobrego grania. Warto się skusić.

Najnowsze recenzje

Komentarze