Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alan Silvestri

Volcano: The Deluxe Edition (Wulkan)

(1997/2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-12-2016 r.

Rewolucja technologiczna w latach 90. pozwoliła „rozwinąć skrzydła” nie tylko fantastyce, ale i filmom katastroficznym. Jeżeli więc chcielibyśmy doszukać się absolutnej klasyki tego gatunku, to większość z nich oscylować będzie wokół tytułów tworzonych mniej więcej w połowie lat 90. Rok 1997 wydawał się dosyć szczególny pod tym względem. Bo oto w ciągu zaledwie trzech miesięcy na ekranach zagościły dwa zbieżne pod względem tematyki obrazy, które podejmowały problematykę wulkanicznego żywiołu. Skonstruowana w bardziej standardowym stylu, Góra Dantego, wygrała konkurencję artystyczno-finansową z nieco bardziej naiwnym i pretensjonalnym Wulkanem. Sam pomysł pogrążenia Miasta Aniołów w wulkanicznej pożodze wydawał się dosyć ciekawy, ale sposób realizacji i dziecinna naiwność niektórych wydarzeń kazały patrzeć na ten film z lekkim przymrużeniem oka. Minione dwadzieścia lat właściwie nie zmieniły mojego podejścia do wątpliwej jakości dzieła Micka Jacksona. Strona techniczna (przy astronomicznym jak na tamte czasy budżecie prawie 100 mln $) wydaje się najmniej absorbującym elementem całego widowiska. Niewiele więcej wrażeń dostarcza tytułowy wulkan i siejące zniszczenie potoki lawy. Trzeba przyznać, że jak na film katastroficzny, stosunkowo mało tutaj wywołującego dreszczyk emocji suspensu. Ten tworzony na licznych schematach obraz broni się jednak dobrą kreacją Tommy Lee Jonesa i niewybredną stroną audytywną, w skład której wchodzi rzecz jasna oprawa muzyczna.



Dosyć ciekawa sprawa związana jest z udźwiękowieniem Wulkanu. Jak się bowiem okazuje całościowy miks efektów dźwiękowych był stosunkowo „głośny” – zdecydowanie bardziej aniżeli wskazywałyby to proporcje innych obrazów tego typu. Miało to swoje oczywiste konsekwencje w zderzeniu z dialogami, które siłą rzeczy ucierpiały na takim „zabiegu”. Nie ucierpiała natomiast muzyka, bo jej autor, Alan Silvestri, postanowił wytoczyć najcięższe działa ze swojego warsztatu. Summa summarum z dwóch katastroficznych blockbusterów traktujących o wulkanicznym żywiole, to właśnie muzyka Silvestriego ostała się w świadomości miłośników muzyki filmowej.

Nie jest to zasługą jakiejś innowacyjnej formuły, czy geniuszu tematycznego zaprzęganego na potrzeby tego intensywnego widowiska. Pod tym względem, delikatnie mówiąc, Amerykanin się nie popisał. Biorąc na tapetę wypracowane przed laty formuły i gotowe już zabiegi, skonstruował bardzo żywiołowa, nie opędzającą się od licznych demonów, ale szalenie skuteczną oprawę muzyczną. Oprawę, która nie tylko szczelnie wypełnia filmową przestrzeń (szczególnie od momentu zawiązania się głównego wątku filmowej akcji), ale również wypełnia wiele narracyjnych luk pozostawionych przez Jacksona. Przepełniona akcją i suspensem, bezkompromisowa w treści i środkach muzycznego wyrazu, potrafi zaintrygować trzema łatwo wpadającymi w ucho tematami. Może nie do końca oryginalnymi, bo odwołującymi się melodycznie do tak ikonicznych partytur, jak Predator, Powrót do przyszłości, czy Sędzia Dredd. Nie tylko zresztą melodycznie. Cała „techniczna” architektura Wulkanu jest bowiem wypadkową wyżej wymienionych ikon. Ale czy tak wyraźnie odczuwalny brak oryginalności przekłada się na szeroko pojętą jakość ścieżki dźwiękowej? Sfera funkcjonalna wydaje się tym niewzruszona, a w kategoriach estetycznych kwestia kreatywności nie jest czynnikiem wysoce determinującym całokształt pracy. Natomiast gdy wrażenia wynoszone z obrazu powiela całkiem przyjemnie odbierane doświadczenie soundtrackowe, to nie mam złudzeń, że mimo wielu ułomności, ścieżka dźwiękowa do Wulkanu jest produktem przynajmniej intrygującym.

Na potrzeby filmu stworzono niewiele ponad 80 minut materiału muzycznego. To stosunkowo dużo, gdy weźmiemy pod uwagę ówczesne standardy. Trzydziestominutowy soundtrack wydany nakładem Varese Sarabande był więc swoistego rodzaju policzkiem wymierzonym w twarz wszystkich miłośników tej wypełnionej akcją partytury. Niestety, horrendalne tantiemy dla wykonawców podcinały skrzydła ówczesnym wydawcom, co przekładało się na ilość publikowanego materiału. Nie dziwią więc głosy krytyki, a jeden z nich możecie przeczytać w recenzji tegoż albumu opublikowanego kilka lat temu na naszym portalu. Choć nie do końca zgadzam się z tak surową oceną wystawioną przez Tomka Rokitę, to kwestia „skromności” tegoż materiału od dawna wywoływała we mnie poczucie irytacji. Dopiero niespełna 20 lat po filmowej premierze, nakładem Varese Sarabande, a w ramach klubowego cyklu, na rynku pojawił się limitowany do 2 tysięcy egzemplarzy The Deluxe Edition, zawierający prawie kompletną ścieżkę dźwiękową Alana Silvestriego. Wypełniony po brzegi krążek jest zgrabnie przemontowanym i zaprezentowanym w filmowej chronologii słuchowiskiem, z którego ucieszą się zapewne nie tylko fani twórczości amerykańskiego kompozytora. Nie byłbym jednak pewien czy proponowany tu album będzie idealnym rozwiązaniem dla statystycznego miłośnika muzyki filmowej. Pierwotne wydawnictwo w dalszym ciągu pozostaje zarówno tematyczną, jak i stylistyczną wykładnią oprawy muzycznej do Wulkanu. Jeżeli więc bez znaczenia jest dla Was narracja i struktura, to lepiej chyba pozostać przy trzydziestominutowym krążku.

Narracja w przypadku muzyki tworzonej przez Silvestriego może brzmieć jak swoistego rodzaju oksymoron, ale Wulkan pokazuje, że odpowiednie „wejście” w świat przedstawiony skutkuje bezproblemową przeprawą przez intensywną i względnie monotematyczną część poświęconą na muzyczną akcję. Do tego typu grania przystępujemy bardzo ostrożnie – przede wszystkim od zarysowania cudowności i tajemniczości natury. Czteronutowy, mistyczny temat w otwierającym krążek Main Title przeplatany jest ze smyczkowymi ostinatami ukierunkowującymi partyturę na bardziej familijną wymowę. Dokładnie to samo stawia przed nami Saint Vincent’s / Steady Line. Dopiero fragmenty Dragon Emerges / Steam Did That? wtłaczają w te delikatne wykonawstwo troszkę więcej suspensu. Minorowa tekstura wsparta subtelną elektroniką nie bez powodu kojarzyć nam się będzie z analogicznymi ilustracjami do drugiego Predatora. Pod tym względem dosyć klarowny wydaje się segment Tunnel Search / Dr. Jare zanurzający słuchacza w poważniejszym tonie. Jest to również przestrzeń na której wyrastają pierwsze szkice muzycznej akcji. Dosyć charakterystycznej dla Silvestiego, powielającej te same schematy. Podstawą jest więc rytmika marszowa, na którą nakładane są poszczególne melodie. Paradoksalnie Silvestrii nie odsłania przy tej okazji wszystkich tematycznych kart. Wiedząc, że po drodze czeka go jeszcze sporo pracy w kreowaniu suspensu (Bubble Bubble / Morning Commute / Fissure Queen), wstrzymuje oddech, by z pełnym impetem uderzyć w jednej z kluczowych scen inicjujących akcję. Preludium do tego jest crescendo osadzone na dysonansach, a wieńczone werblami w segmencie Fissure Queen.

Konkretną podróż po muzycznej akcji rozpoczynamy wraz z utworem Miracle Mile. Fortepianowo-smyczkowy underscore dosyć szybko rozgrzeszany jest przez rytmiczną akcję prezentującą jeden z kluczowych tematów – temat dramatyczny. Wznoszący się i opadający dźwięk zbudowany w formie fanfary dosyć ciekawie uwypukla atmosferę zagrożenia i nie bez powodu stanie się tutaj wizytówką siejącego zniszczenie żywiołu. W kontraście do tej dramaturgii stawiany jest kolejny temat balansujący na pograniczu terroru a heroizmu ludzi walczących ze skutkami wulkanicznej erupcji. Melodia zakuta w militarystyczne werble będzie tutaj wyznacznikiem pewnego kierunku, w jakim podąży ścieżka dźwiękowa Silvestriego. A wszystko zaczynamy od dosyć topornego i tonącego w filmowej przynależności, Tarnation.



Nie oszukujmy się. Ten prawie kompletny soundtrack nie zawsze rozpieszczał nas będzie takimi highlightami, jak Teamwork, Build A Wall, czy wprost fenomenalnym March Of The Lava. Będzie tu również sporo miejsca na mniej absorbujące fragmenty, które zdradzają przywiązanie do filmowego kontekstu. Mimo tego, z całej gamy dynamicznych akcyjniaków możemy wyszczególnić utwory, których absencji na regularnej edycji soundtracku nie sposób wyjaśnić. I tutaj warto chociażby zwrócić uwagę na świetne Explosions, czy segment Roark’s Big Plan wykonany w nieco wolniejszym tempie i niebezpiecznie mocno oscylujący wokół analogicznych fragmentów Predatora. Podobne cechy zdradza Crane Rescue / Subway Dragon. Do grona osobistych faworytów zaliczam również Ash Wednesday będący pomostem między zapowiedzią, a realizacją najczarniejszego scenariusza. Natomiast całą przygodę kończymy doskonale znanym z poprzedniego albumu, Cleansing Rain powracającym do cieplejszej w wymowie liryki.

Odsłuchiwanie tego albumu umilać mogą szczegółowe opisy filmu oraz muzyki zawarte w dołączonej do wydania książeczce. Dosyć trafnie Jeff Bond stwierdza tam, że mimo wielu ułomności (oryginalność, syntetyczny chór, etc), ścieżka dźwiękowa do filmu Wulkan to obecnie jeden z największych klasyków subgatunku kina katastroficznego. Partytura Alana Silvestriego to nic innego, jak „guilty pleasure”, czyli muzyka, której pomimo oczywistych wad słucha się po prostu bardzo dobrze. Owszem, szczelnie wypełniony krążek nie ułatwia sprawy, ale z drugiej strony pozostaje marna alternatywa w postaci 29-minutowego, regularnego wydawnictwa. Osobiście z wielkim entuzjazmem przyjąłem ten obszerny The Deluxe Edition i z nie mniejszym entuzjazmem, dosyć często zagłębiam się w jego treść. Polecam!


Inne recenzje z serii:

  • Volcano
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze