Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Nicholas Britell

Moonlight

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 14-11-2016 r.

“What can we do that’s new and special?”

Nicholas Britell

Ubiegłoroczna gala rozdania Oscarów została skrytykowana między innymi za to, że pominęła czarnoskórych artystów. Podobna sytuacja prawie na pewno nie będzie miała miejsca wraz z kolejną edycją rozdania najważniejszych nagród amerykańskiego przemysłu filmowego. A to za sprawą, jak początkowo uważano, produkcji Birth of a Nation opowiadającej o jedynej udanej rebelii niewolników przeciwko białym mieszkańcom hrabstwa Southampton. Podczas gdy zachwytom nad filmem nie było końca, światło dzienne ujrzał skandal seksualny, którego głównym bohaterem był reżyser Birth of a Nation, Nate Parker. W skutek afery Parker stracił wszelkie szanse na artystyczny sukces, a afroamerykańska reprezentacja Hollywood zmuszona była naprędce wyłonić nowego kandydata, który włączy się do wyścigu o najważniejsze nagrody tego sezonu.

Moonlight, bo o nim mowa, to film wielowarstwowy, a spotkanie z nim jest jak uderzenie obuchem w głowę. Każda jego powłoka żyje oddalonym od siebie życiem, choć wszystkie dzielą ze sobą pierwszy plan. Biedne przedmieścia Miami, destrukcyjna matka (oklaski dla Naomie Harries), narkotyki, wojny gangów, i co najistotniejsze w tej konfiguracji – czarnoskóry homoseksualista, będący łącznikiem pomiędzy wszystkimi przedstawionymi światami. Chiron, bo tak mu na imię, przemierza trzy etapy swojej egzystencji, w trzech różnych rozdziałach, z trzema różnymi aktorami wcielającymi się w jego postać. Droga, którą pokonuje, wybrukowana jest ogromnym ładunkiem emocjonalnym, a wewnętrzne rozdarcie i bezradna postawa wobec świata wymusza na widzu refleksję nad autentycznością postaci i ich ludzkich wyborów. Ten dramat, bardzo intymnie i skrzętnie ukrywający pokłady człowieczeństwa, zamknięty jest w cudownych, pełnych kolorów kadrach, którym asystuje kompozycja pióra Nicholasa Britella.

Podróż przez nią przebiega trójtorowo, adekwatnie do fabularnych segmentów. Wyszczególnienie poszczególnych obszarów muzyki jest w miarę proste, bo Britell mieści swoje dzieło w 25 minutach, jak również porusza się w bardzo ekonomicznym słownictwie. Cały zamysł sprowadza się do klasycznego, obdartego ze zbędnych ozdobników, instrumentarium. Część pierwsza, nazwijmy ją poznawczą, to historia chłopca o przezwisku Little. Jak w przypadku każdego nowego kontaktu, rodzi się ciekawość, a intensywność odczuć jest trudna do zatrzymania. Najlepiej, w interpretacji kompozytora, oddaje ten fakt kilka niskich dźwięków wygrywanych na pianino. To temat centralnej postaci opowieści. Razem z nią będzie ewoluował, schodząc za każdym razem z aranżacją. Tak więc Chiron’s Theme zabrzmi kilka oktaw niżej, podczas gdy Black’s Theme pójdzie jeszcze dalej, pogłębiając dźwięk oktetem wiolonczelowym. Tego typu klasyczne rozwiązanie nie dotyczy wyłącznie tej części pracy. Zbudowane na tremolo The Middle of the World i The Spot to wyraz fascynacji Britella muzyką barokową, zwłaszcza Bachem i Vivaldim. Nie chcę zdradzać, w której dokładnie scenie filmu te dynamicznie przeplatane rejestry odnajdują swoje ujście na ekranie, ale jest to jedna z kluczowych sekwencji Moonlight. Oprócz tego Britell wplata w swoją ilustrację fragment Vesperae solennes de confessore Mozarta, stojącym w kontrapunkcie do popisowej gry Naomie Harris, która przesadnie, niczym aktorka operowa, przeprowadza kolejną wychowawczą szarżę skierowaną w pozbawionego jakiejkolwiek ochrony syna. Te, jak się zorientujemy, brutalne gesty ze strony kompozytora domykają preludium o dzieciaku zwanym Little.


Warto w tym tekście przeskoczyć rozdział drugi, głównie powielający zastosowania z introdukcji, i od razu skierować muzyczną ciekawość na ostatni akt tej muzycznej oprawy. Dokładnie tutaj mamy do czynienia z egzaltacją klasycznej receptury Britella na kreowanie swojej narracji. Zaskakująca modyfikacji ulega nie tylko ciut ospały nastrój poprzedzających kawałków, ale również sama baza tematyczna. Punktem zwrotnym staje się króciutki, ale doskonały Sweet Dreams. Startuje gwałtowną linią kontrabasów – pozostałość po barokowym pejzażu – i zmierza w kierunku smyczkowej nostalgii, która bezbłędnie obrazuje, jak daleko już zabrnęliśmy w opowieści o Little/Chiron/Black. Bo nagle następuje odcięcie od przeszłości. Kolejny akt przekreśla dwa poprzednie, dając muzyce drugie życie, z tą różnicą, że jest to życie o nowej, pesymistycznej, ale oddanej w formie małej, krystalicznej symfoniki. Zerknijmy na Chef’s Special, mającym dużo wspólnego z apokaliptycznym stylem Maxa Richtera, ale nie tylko. Barry Jenkins ewidentnie dedykuje tą scenę Wong Kar-Waiowi, nadając unikatowego znaczenia rzeczom prozaicznym takim jak gotowanie. Britell, z kolei, reaguje na zamysł swojego reżysera i stanowczo rytmizuje smyczki na wzór Shigeru Umebayashiego. Przede wszystkim jednak utwór Chef’s Special dodaje ostatnią cegiełkę w tej historii, a po niej zostaje już tylko finałowa suita.

Podsumowanie Moonlight działa jak najtwardszy narkotyk. Z pozoru toporna orkiestracja przeplatana pianistyczną aurą to wydźwięk końcowego stadium transformacji Chirona. Silny na zewnątrz, kruchy w środku. Britell wpaja pełną, przesyconą burzliwymi odczuciami panoramę, której kolejne odcinki wyprowadzają słuchacza z emocjonalnej równowagi. Efekt jest tym bardziej powalający, że żaden wcześniejszy fragment Moonlight nie zapowiada tego rodzaju doniosłości. Praktycznie nie jesteśmy w stanie przewidzieć, że każdy drobniutki utwór połączony w jedno zabrzmi zupełnie inaczej, tym samym dając powód do nowych interpretacji tego dzieła. Z drugiej strony, ta piękna suita jest odzwierciedleniem całości, w dosłownym sensie. Twórca muzyki ostatecznie może sprawiać wrażenie kogoś, kto zbyt swobodnie poeksperymentował z kilkoma przygotowanymi tematami, tworząc krótką, aranżacyjną wycinankę – na przykład pierwszy raz połączył muzykę symfoniczną z techniką Chopped and Screwed, wywodzącą się z hip hopu (odpowiednie miksowanie w celu uzyskania zwolnionej melodii). Na korzyść tego rozwiązania przemawia sam film, który wymaga pewnej ciągłości narracyjnej, z lekkimi przekształceniami podyktowanymi ewolucją bohatera. Muzyka, zatem, została skonstruowana w skali 1:1, jeśli bierzemy pod uwagę jej relację z obrazem. Żeby tego było mało, nie tylko sam score uczestniczy w tym przedstawieniu. Kilka piosenek, wachlarz gatunków, odpowiadający pozornie tylko eklektycznemu scenariuszowi, podtrzymuje znamienną rolę oprawy Britella.

Już teraz przewiduję w ciemno, że młody kompozytor, który jak dotąd nie schodzi z odpowiedniego poziomu: The Big Short, Free State of Jones, A Tale of Love and Darkness swoim ostatnim dokonaniem oderwie się od wszystkiego innego, co przyjdzie nam w tym roku słyszeć. Oderwie się może nazbyt gwałtownie. Obawiam się bowiem, że trudno mu będzie wyjść przed szereg, gdy nadejdzie sezon nagród i wyróżnień. Być może ta oprawa, summa summarum, jest za krótka, jest jej za mało, a więc pozostawia niedosyt. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że już za chwilę prym udowodnią ekranowe hity, z grubymi portfelami swoich producentów. Tam też w świetle jupiterów na wyrazy uznania czyha Roque One od Michaela Giacchino, Desplat, Johannsson, Debney, i reszta. Nie dajmy się jednak zniechęcić. Sięgnijmy po Moonlight, bo jest to po prostu uczta dla ucha i, gdy tylko film trafi do regularnej dystrybucji, również oczu. A muzyka w nim wywołuje emocje, o których wymienieni wyżej panowie mogą w ostatnim czasie tylko pomarzyć.

Najnowsze recenzje

Komentarze