Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Rupert Gregson-Williams

Hacksaw Ridge (Przełęcz ocalonych)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-11-2016 r.

Historia Mela Gibsona pokazuje, że nie ma w Hollywood ludzi na wskroś idealnych. Przez wiele lat urastał wokół niego mit świetnego filmowca i przykładnego ojca, by w końcu obalić to wszystko kilkoma niezbyt chlubnymi ekscesami. Ogrom kontrowersji nie odciągnął go bynajmniej od trzeźwego i rzeczowego przetwarzania trudnych tematów zapisanych na kartach historii. A czy jest dla Amerykanina coś bardziej elektryzującego aniżeli bohaterskie czyny żołnierzy walczących na różnych frontach II wojny światowej?

Mel Gibson wiele lat nosił się już z zamiarem przeniesienia na duże ekrany historii niezwykłego szeregowca, Desmonda Dossa. Cóż było niezwykłego w tym młodzieńcu? Ano to, że wstąpił do armii, by służyć swojej ojczyźnie, ale kategorycznie migał się od jakiegokolwiek kontaktu z bronią. Na tyle skutecznie, aby trafić na front bez odpowiedniego przeszkolenia w tym zakresie. Gnębiony przez swoich braci z kompanii i uznawany za tchórza, ostatecznie okazał się jednym z największych bohaterów II wojny światowej ratując dziesiątki osób. Najbardziej znanym jego wyczynem było samodzielne zniesienie ze skarpy 75 ciężko rannych żołnierzy podczas jednej z kluczowych bitew na Okinawie. I właśnie ta historia stała się podstawią scenariusza filmu pod tytułem Przełęcz ocalonych (Hacksaw Ridge). Filmu brutalnie realistycznego, choć nie odcinającego widza od emocjonalnej i duchowej głębi kryjącej się za historią Dossa. Ciężko wśród współczesnych widowisk wojennych doszukać się równie efektownych, co prawdziwych opowieści. Nie stroniących od przesadnego patosu (reżyser musiał nawet pominąć niektóre wyczyny Dossa, by widownia nie uznała filmu za absurdalnego), ale charakteryzujących się olbrzymim pietyzmem w podejściu zarówno do aktorstwa, co sposobu realizacji. Wydawać by się mogło, że ten festiwal ochów i achów domknie wspaniała ilustracja muzyczna, nieuchronnie kierująca całe filmowe przedsięwzięcie Gibsona do kanonu gatunku. Niestety, pod tym względem (tak jak po licznych ekscesach życiowych reżysera) pozostaje tylko niesmak.

Poczucie rozczarowania miało swoje podłoże już w smutnej informacji o śmierci Jamesa Hornera – najpewniejszego kandydata do stworzenia muzycznej ilustracji Hacksaw Ridge. Jego miejsce zastąpić miał John Debney i nie było w tym nic dziwnego, wszak kompozytor budził zaufanie Gibsona po udanej Pasji. Wyłom w tym pozornym monolicie zaczął się stworzyć już kilka miesięcy przed premierą, kiedy docierały do nas informacje o dodatkowym angażu Ruperta Gregsona-Williamsa. Ostatecznie na miesiąc przed oficjalną premierą partytura Johna Debneya została całkowicie odrzucona – mimo, iż zdołano ją już nagrać i zmiksować. Powodów tej decyzji nie wyjawiono i trudno je zrozumieć biorąc pod uwagę stopień zaawansowania prac nad ścieżką dźwiękową. Summa summarum na placu boju ostał się więc sam Rupert Gregson-Williams, który na stworzenie odpowiedniej ilustracji miał niewiele czasu. Mimo tego i wbrew najgorszym scenariuszom wieszczonym przez miłośników muzyki filmowej, wywiązał się on ze swoich obowiązków w stopniu zadowalającym.



Wstępne opinie po pokazach przedpremierowych, sugerowały nawet, że mamy do czynienia z ilustracją wręcz idealnie odnajdującą się w trudnym filmie Gibsona. Jeżeli przez sformułowanie „idealnie” rozumiemy anonimowo i funkcjonalnie, to właściwie można by się było podpisać pod tymi zachwytami. Niemniej, pompowany w ten sposób balonik wygórowanych oczekiwań musiał w końcu pęknąć, gdy obraz trafił do kin. Okazało się bowiem, że moc sprawcza ścieżki dźwiękowej uwarunkowana jest kilkoma czynnikami, bez których produkt ten nie byłby w stanie trzymać się kupy. Przede wszystkim uwagę zwraca nienaganna tematyka, której źródeł możemy się dopatrywać w innych kompozycjach rodem z RCP – Królestwie niebieskim, Cienkiej czerwonej linii oraz Ostatnim samuraju. Sposób w jaki zagospodarowano te melodie na ogół nie budzi większych zastrzeżeń. Mamy bowiem wyraźnie wyeksponowaną cząstkę emocjonalną kształtującą duchową i moralną postawę głównego bohatera. Nie brakuje tu również dziecięcej niewinności przemawiającej ckliwą liryką. Całe szczęście wejście w ten brutalny świat wojny następuje powoli, czemu służą dosyć anonimowe w treści utwory, choć sprawnie poruszające się po montażach ze szkolenia Desmonda. I na tym właściwie można by było zakończyć muzyczną narrację, gdyż to, co następuje potem nie potrzebuje żadnego dodatkowego dopowiedzenia w formie muzycznej. Gregson-Williams nie jest zresztą skory do wylewnego epatowania ilustracją w krwawych scenach potyczki na „grzbiecie” Hacksaw. One mówią same za siebie. Nie można jednak przejść obojętnie wobec kilku teledyskowych montażów bohaterskich czynów Dossa. I jeżeli mielibyśmy szukać fragmentów, które noszą w sobie pierwiastek idealnie wpasowanej i funkcjonującej ilustracji muzycznej – to byłyby właśnie te fragmenty. Daleki byłbym jednak od stawiania tych rytmicznych, niewątpliwie zauważalnych dla przeciętnego odbiorcy utworów, na równiej szali z innymi gatunkowymi klasykami. Muzyka Ruperta jest bowiem tyle samo spektakularna w formie, co uboga w treści – zupełnie jak poprzednie dzieło tegoż muzyka, tudzież ścieżka dźwiękowa do filmu Tarzan: Legenda.


Porównanie wydaje się krzywdzące? Może i tak, ale przygoda z albumem soundtrackowym wydanym nakładem Varese Sarabande nie rozgrzesza autora ilustracji z jego licznych przewinień. Wręcz przeciwnie. Zwraca uwagę, że mimo wielu pięknych stylizacji, wzniosłych idei i kompromisu z filmową treścią, Hacksaw Ridge w dalszym ciągu cierpi na chroniczny brak autentycznej emocjonalności obdartej ze sztywnych ram narzuconych przez Zimmera standardów. Nie wiadomo kto stał za cytatami z Królestwa niebieskiego w inicjującym soundtrack Okinawa Battlefield, ale ewidentnie miały się one odwoływać do średniowiecznego wyobrażenia duchowości. W kontekście wiary i przekonań głównego bohatera zderzającego się z okrucieństwem wojny jest to dosyć efektowne zagranie. Niemniej jednak, gdy te same doświadczenia przenosimy w retrospektywne sceny z dzieciństwa Desmonda, to tracą one swoją moc sprawczą. W tym przypadku o wiele ciekawiej sprawdza się liryka przemawiająca ładnym tematem głównego bohatera. Bez problemu jest on rozciągany na miłosne relacje z Dorothy, czego najlepszym przykładem są utwory Climbing For A Kiss oraz Pretty Corny. Rupert Gregson-Williams nie unika tu kolejnych stylizacji – tym razem na folkowe rewiry warsztatu Thomasa Newmana.



Pierwsze dwadzieścia minut soundtracku tworzy przeświadczenie o jakieś utopijnej rzeczywistości wyłamującej się z ciężkiego gatunkowo filmu Gibsona. Fakt, wprowadzenie w konkretną akcję jest stosunkowo długie, ale niezbędne w budowaniu świadomości widza odnośnie moralnych fundamentów głównego bohatera. W podobnym kierunku podąża również muzyka, która tytułowym utworem Hacksaw Ridge przenosi nas jakby do innego świata – zdecydowanie bardziej mrocznego, naznaczonego wojennym tragizmem. Nie orkiestrą, ale lakoniczną teksturą ambientową wprowadzani jesteśmy w ten szorstki, muzyczny świat. Nieopodal czają się również charakterystyczne perkusjonalia wskazujące sprawców całej ideologicznej podstawy muzycznej akcji. Ich znak towarowy składa się z trzech wywołujących przestrach wśród konserwatystów liter. Zgadnijcie jakich…

Z tą muzyczną akcją nie jest tak tragicznie, jakby się mogło wydawać. Fakt, perkusjonalia w Japanese Retake The Ridge są najbardziej ohydną formą kreowania motoryki, a iście zimmerowskie budowanie muzycznej narracji wywoływać może mieszane uczucia. Nie mogę jednak przejść obojętnie wobec patetycznego anthemu wprost idealnie wtapiającego się w heroiczną wymowę czynów Desmonga Dossa. Począwszy więc od utworu I Can’t Hear You zaczynamy swoistego rodzaju zmagania z odwiecznym moralniakiem zaprawionego w boju słuchacza – tak zwanym „guilty pleasure”. Nic tu bowiem nowego, nic angażującego wyobraźnię, a jednak noga aż sam rwie się do wystukiwania znajomej z Ostatniego samuraja melodii. Ten sam motyw próbuje wpasować się w minimalistyczne formy Cienkiej czerwonej linii nieśmiałym A Miraculous Return. Kulminacją tego spektakularnego podchodu jest pięciominutowe Praying żywo odwołujące się zarówno do heroicznego, etnicznego jak i emocjonalnego wydźwięku tej pracy. Czy wspomniałem wcześniej, że Gregson-Williams skorzystał z dobrodziejstw wiolonczelowych solówek? Jeżeli więc do tej pory nie zarejestrowaliśmy tegoż elementu muzycznej faktury, to w wyżej wymienionym utworze nie powinniśmy mieć z tym większego problemu. To samo tyczy się okazjonalnych wstawek na shakuhachi nieubogacających jakkolwiek owej treści.

Niewiele poza zgrabnym, elegijnym podsumowaniem całości będzie w stanie zapewnić nam również Historical Footage – utwór wieńczący przygodę z soundtrackiem od Varese Sarabande. Mimo wielu zachwytów nad treścią tego krążka hojnie proklamowanych zaraz po premierze filmu, to odnoszę jednak wrażenie, że dosyć szybko przejdziemy z nim do porządku dziennego. Rynek zaleje masa innych podobnych w wymowie tworów, które w mniejszym lub większym stopniu zawstydzą skromne dzieło Gregsona-Williamsa. Dla samego kompozytora będzie to bez większego znaczenia. Machina kolejnych angaży już ruszyła, a pociąg hollywoodzkiej kariery właśnie się rozpędza. Wkrótce prawdopodobnie będziemy już mieli ogólny zarys schematu podróży Ruperta. Jeżeli się bowiem okaże, że zacznie powielać błędy kolegów po fachu, to nawet silne lobby ziomków z branży nie uchroni go przed wykolejeniem. Pożyjemy, zobaczymy…


Najnowsze recenzje

Komentarze