Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Poltergeist II: The Other Side (Duch II: Druga strona)

(1986/2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 30-10-2016 r.

Film Duch okazał się w 1982 roku wielkim sukcesem artstyczno-komercyjnym. Nie dziwne, że odpowiedzialne za projekt studio MGM pragnęło kuć żelazo póki gorące. Czteroletnia przymiarka do stworzenia kontynuacji nie wpłynęła jednak zbawiennie na nastroje wśród odbiorców. A może o miałkim sukcesie obrazu Duch II: Druga strona przesądziły liczne problemy, jakie piętrzyły się przed ekipą wykonawczą zanim jeszcze zdążyła ona wejść na plan? Scenariusz leżał bowiem na łopatkach jeszcze do 1985 roku, a chwilę wcześniej świat obiegła szokująca wiadomość o morderstwie dokonanym na jednej z gwiazd poprzedniego filmu – Dominique Dunne. Summa summarum projekt udało się ukończyć i wydelegować do obiegu w maju 1986 roku. Po raz kolejny traktował on o losach rodziny Freelingów, którzy przeprowadzając się do nowego domu nękani są przez tytułowe zjawy. Mimo miażdżącej krytyki tego widowiska, do kin stawiła się całkiem spora grupka widzów, pozwalając finansistom MGM odetchnąć z ulgą. Na dłuższą metę nie dało im to jednak do myślenia. Niespełna dwa lata później próbowali bowiem wycisnąć z tej serii kolejne pieniądze – tym razem bez większego powodzenia.

Poza aktorami i częścią ekipy realizującej, do sequela Ducha powrócił również kompozytor ścieżki dźwiękowej – Jerry Goldsmith. Decyzję z pewnością ułatwiła oscarowa nominacja za muzykę do pierwszego filmu. Nietuzinkowe podejście amerykańskiego kompozytora zaowocowało wówczas jedną z najbardziej intrygujących partytur w muzycznym subgatunku grozy, a osobliwy, kołysankowy temat przewodni stał się jedną z wizytówek twórczości Goldsmitha. Polichromatyczne, orkiestrowo-chóralne dzieło, wpisało się grubą czcionką w standardy gatunku, choć w kontekście wielu poprzednich prac Amerykanina nie wywarzało żadnych nowych drzwi jego warsztatu. Czas realizacji drugiego Ducha przypadał jednak na okres coraz większej fascynacji Goldsmitha elektronicznymi środkami muzycznego wyrazu. Połowa lat 80. jest swoistego rodzaju apogeum podejmowanych przez niego eksperymentów na tym polu. Jeżeli bowiem prześledzimy jego angaże począwszy od 1984 roku aż do 1990, to późno w nich szukać jakichkolwiek tytułów, które chociażby w małym stopniu nie odnosiłyby się do syntetycznego brzmienia. Wejście z tym arsenałem syntezatorów w kino grozy było o tyle bardziej skomplikowane, gdyż nie polegało na prostym budowaniu motoryki i dynamizowaniu akcji, ale na kreowaniu odpowiedniej atmosfery. Wiele w tym zakresie Jerry Goldsmith poczynił już na etapie tworzenia ścieżki dźwiękowej do kinowego Star Treka, gdzie nie szczędził słuchaczom klimatycznych tekstur ze śmiałymi dysonansami. Oczywiście najwięcej „dobrego” pod tym względem zadziało się w połowie lat 80., kiedy światło dzienne ujrzały tak nowatorskie dzieła, jak Gremliny, Ucieczka, Rambo 2 czy też Odkrywcy. Wszystkie te prace siłą rzeczy musiały się przełożyć na warstwę brzmieniową drugiego Ducha, aczkolwiek o większej śmiałości w urozmaicaniu treści nie mogło być mowy. Druga strona, mimo wielu targających ją demonów, to dalej kontynuacja pewnej podjętej przed laty historii. Konieczne było więc zarzucenie pomostu między ówczesnymi preferencjami muzycznymi kompozytora, a niezbędnymi odwołaniami do klasyka z 1982 roku. Jak to wszystko wyszło?



Całkiem schludnie, jeżeli weźmiemy pod uwagę zarówno estetykę, jak i funkcjonalność rzeczonego dzieła. Dobrze odnajdująca się w filmie partytura jest również dosyć atrakcyjnym słuchowiskiem dla miłośnika ścieżek dźwiękowych do filmów grozy. Świadczyć może o tym olbrzymie zainteresowanie, jakim na przestrzeni blisko trzech dekad cieszyły się różne wydawnictwa związane z tą pracą. Pierwszy, trzydziestominutowy soundtrack, ukazał się nakładem wydawnictwa Intrada Records jeszcze w okolicach premiery filmu. Szybko wyprzedany nakład stał się okazją do reedycji tego samego materiału – tym razem pod szyldem wytwórni Varese Sarabande. Ale i te krążki dosyć szybko znikały z magazynów labela. W 1993 roku Intrada Records postanowiła więc przejąć inicjatywę publikując limitowany do 2 tysięcy egzemplarzy, rozszerzony do 53 minut soundtrack. Dekadę później Varese poszło o krok dalej serwując swoim słuchaczom 60-minutowy delikates w ramach klubowej serii „The Deluxe Edition”. Cóż, także i ten krążek stał się towarem deficytowym. Rynkową lukę wykorzystała zatem coraz prężniej rozwijająca się wytwórnia Kritzerland, która w roku 2013 opublikowała definitywne, dwupłytowe wydanie ilustracji muzycznej Goldsmitha. Na pierwszym krążku znalazła się kompletna, filmowa wersja soundtracku, a na drugim różnego rodzaju alternatywne i albumowe wykonania. Ot fajny prezent zarówno dla kolekcjonerów, jak i miłośników twórczości Goldsmitha. Prezent, który tak jak poprzednie albumy z Ducha 2, rozszedł się w błyskawicznym tempie. Ten, kto zakupił w stosownym czasie ów delikates na pewno nie pożałował. Świetny remaster wprowadzający większą klarowność (choć automatycznie generujący większe zaszumienie) i nowy układ utworów cieszyły nie mniej, aniżeli atrakcyjna szata graficzna i opisy w załączonym do wydawnictwa booklecie. I właśnie ten limitowany specjał bierzemy pod lupę.

W głównej mierze interesować nas będzie pierwszy krążek, na którym znalazła się filmowa wersja soundtracku. I już na wstępie warto zaznaczyć, że 63-minutowe słuchowisko nie „brzmi” jak dziesiątki podobnych „complete’ów”. Muzyka Goldsmitha jest pod względem narracyjnym dosyć spójna w treści, bezproblemowo przeprowadzająca nas przez kolejne etapy historii. A takową rozpoczynamy od nieśmiałych, elektronicznych pląsów przypominających jeden z etnicznych tematów Rambo 2. Klimatyczne wprowadzenie w The Power utożsamiane jest z Indianinem Taylorem, który w dalszej części filmu odegra dosyć istotną rolę. Mistyczna w wymowie elektronika nie stroni bynajmniej od barwnej symfoniki, co świetnie koresponduje z nadprzyrodzonymi zjawiskami w prologu do filmu. Dosyć chłodne wprowadzenie ociepla intonacja znanego nam doskonale tematu Carol Anne. Nie jest on stawiany w centrum uwagi, choć cytowany jest stosunkowo często. Najprędzej przyjdzie nam go docenić w kontekście kilku scen rozgrywających się w końcówce i na początku filmu – rodzinnego wypadu do centrum handlowego (The Mall) i telefonicznej rozmowy dziewczynki ze… zmarłą babcią (Late Call). Ten drugi przykład idealnie podkreśla niesamowitą umiejętność Jerry’ego Goldsmitha w przypisywaniu takim ckliwym melodiom szerszego znaczenia dramaturgicznego. Kilka pozornie miłych dla ucha smyczkowo-elektronicznych fraz robi tu więcej, aniżeli całą sfera wizualna z warstwą dialogową. Dalsza część partytury nie będzie już tak subtelna.

Pierwsze objawy nadchodzącego kataklizmu zdradza krótkie, ale bardzo wymowne The Dream. Kompozytor angażuje nie tylko charakterystyczne dla siebie perkusjonalia, ale i całą gamę arcyciekawych dźwięków elektronicznych, tak żywo przypominających Gremliny, bądź też Odkrywców. Błędem byłoby jednak sądzić, że w takim lekko groteskowym tonie trwać będziemy aż do ostatnich minut partytury. Elektronika jest tylko jednym z wielu środków, które Goldsmith angażuje, by nakreślić dosyć trudną do wytłumaczenia rzeczywistość filmową. A wychodzi mu to całkiem zgrabnie, o czym świadczyć mogą chociażby segmenty Clouds / It’s No Use. Utwór ten zdradza zresztą podejście kompozytora do elementu grozy i towarzyszącej tym wydarzeniom akcji. Z jednej strony mamy bowiem bardzo mocno akcentowany motyw zła przemawiający partiami chóralnymi, tak mocno kojarzącymi się z oprawą muzyczną do Omenów. Z drugiej natomiast, okazuje się, że nawet tak cierpki obraz można skierować na tory rytmicznej akcji, której nie powstydziłby się przytaczany wcześniej Rambo 2. Niestety odejście w bardziej uproszczoną melodykę i większą brawurę w środkach muzycznego wyrazu troszkę odcięło Goldsmitha od imponujących popisów w zakresie orkiestracji. Widz, który konfrontuje te utwory ze sferą wizualną bynajmniej nie będzie miał większych powodów do narzekań. Muzyka idealnie zespala się tutaj z motoryką akcji, a cały warsztat i arsenał brzmieniowy zdaje się idealnie odczytywać filmowe nastroje.

To samo można powiedzieć o tematyce, która w porównaniu do partytury z poprzedniego filmu wydaje się bardziej rozbudowana i troszkę lepiej wkomponowana w świat przedstawiony. Poza wykorzystanymi z pierwszego Ducha melodiami, Goldsmith skomponował bowiem aż pięć dodatkowych motywów, które w mniejszym lub większym stopniu ubarwiają ten trącący groteską świat. O temacie Taylora już sobie wspominaliśmy. Przez karty partytury przewija się jeszcze temat babci, której nie dane było dożyć do 25 minuty filmu, ale i tak największe wrażenie robi melodia zaczerpnięta z pieśni religijnej God Is In His Holy Temple skojarzona ze scenami, gdzie duch w postaci wielebnego Kane’a próbuje nawiązać kontakt z dziewczynką. Znamienny jest tutaj moment wizyty przerażającego starca w domostwie Freelingów. Sześciominutowy utwór The Visitor jest najbardziej wdzięczną areną do licznych aranży tej melodii w ramach pełnych niepokoju dysonansów. Ów toporny fragment jest również (nomen omen) główną atrakcją rozszerzonego wydania soundtracku.



Zarówno temat Kane’a, jak i wszystkie inne elementy muzycznej grozy, siłą rzeczy prowadzić nas muszą do wielkiego finału rozgrywanego w dwóch aktach. Choć kompozytor dwoi się i troi, by nadać tym scenom większej wiarygodności, to film ostatecznie psuje cały efekt zalewając nas istnym potokiem spirytualistycznych bzdur. Niemniej słuchacz mierzący się z soundtrackiem na pewno nie przejdzie obojętnie wobec tak rozbudowanych i wciągających utworów, jak The Worm / Out of the Ceiling czy też Reaching Out. Wszystkie narzucone wcześniej idiomy tematyczno-stylistyczne znajdują tu swoje odzwierciedlenie. I może nie jest to słuchowisko najwyższej próby, aczkolwiek idealnie wpisuje się w gatunkowe możliwości autora ścieżki dźwiękowej. Ten pełen skrajności soundtrack zamykamy doskonale znaną kołysanką Carol Ann z poprzedniej części Ducha. Nowy aranż zrzuca ciężar lirycznej odpowiedzialności na solowy, żeński wokal z towarzyszącym chórem. I tylko indywidualne preferencje odbiorcy będą w stanie rozwiać wątpliwości, która z tych wersji prezentuje się lepiej.



Podobnie sprawy się mają z bonusami wypełniającymi drugi krążek. Fakt, wzbogacają wiedzę na temat procesu powstawania tej partytury i jej kształcie w wersji filmowej i albumowej, ale czy faktycznie stanowią jakąś większą wartość dodaną do treści samej ścieżki dźwiękowej? Tutaj po raz kolejny można słać pretensje pod adresem wydawców, że próbowali żerować na naiwności fanów sztucznie rozbudowując to wydawnictwo. Na pewno znajdą się tacy, którzy docenią solową pracę chóru w It’s No Use lub też pozbawione tych partii wokalnych utwory The Visitor oraz The Smoke. Dla całej reszty miłośników muzyki filmowej będzie to natomiast całkiem zbyteczny dodatek obok którego będzie można przejść niewzruszenie. Dlatego też posiadaczom limitowanego wydawnictwa od Intrady lub Varese radziłbym się solidnie zastanowić nad zakupem tegoż albumu. Może to się wiązać ze sporym wydatkiem, którego treść muzyczna nie będzie w stanie zrekompensować. Sama partytura jest natomiast godnym uwagi epizodem w przebogatej twórczości Jerry’ego Goldsmitha. Kto wie, czy na wielu płaszczyznach nie konkurującym z muzycznym pierwowzorem omawianej tu serii?

Inne recenzje z serii:

  • Poltergeist
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze