Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Carpenter

Halloween

(1978/1983/1985)
-,-
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 28-10-2016 r.

Na pewno każdy miłośnik horrorów nie raz widział film pt. The Babysitter Murders. Nie? Cóż, tak właśnie brzmiała pierwotna nazwa słynnego Halloween Johna Carpentera. I trzeba przyznać, że ostateczny tytuł brzmi zdecydowanie lepiej. Zresztą sam producent, Irwin Yablans, który wymyślił całą historię o Michaelu Myersie i zdecydował o zmianie tytułu, był mocno zaskoczony faktem, że nikt wcześniej go nie wykorzystał. I pewnie równie mocno zdziwił go komercyjny sukces filmu. Dziś Halloween zalicza się do klasyki kina grozy – doczekał się on zresztą licznych kontynuacji (wątpliwej jakości) oraz zsequelowanego remake’u Roba Zombiego (jeszcze bardziej wątpliwej jakości). Nie należy jednak zapominać, że była to produkcja bardzo skromna, nakręcona za naprawdę śmieszne pieniądze. Dla przykładu stara maska Kapitana Kirka (William Shatner) ze Star Treka posłużyła jako niepokojąca wizytówka Michaela Myersa. Tym bardziej należy docenić pracę Carpentera i jego ekipy, którzy przy tak małym budżecie stworzyli film, który wciąż potrafi wywołać ciarki na plecach niejednego widza.

Także jeżeli chodzi o oprawę dźwiękową, trzeba zaznaczyć i przypominać o niewielkim budżecie tej produkcji. I choć trudno w to uwierzyć, to historia o seryjnym mordercy, który po ucieczce ze szpitala psychiatrycznego wraca do rodzimego miasteczka, by w święto Halloween siać strach i zabijać, została nakręcona w zaledwie trzy tygodnie(!). Równie krótko, właśnie ze względu na okrojony budżet, trwał proces tworzenia muzyki pod gotowy film. Score nagrano w niecałe dwa tygodnie, a stworzył go sam reżyser, który zresztą przy większości swoich produkcji figuruje jako kompozytor (acz często pomagają mu inni kompozytorzy jak chociażby Alan Horwath przy większości jego ścieżek). John Carpenter żartuje, że była to decyzja czysto finansowa – był on po prostu najtańszym wyborem, na jaki mogli sobie pozwolić w tak krótkim czasie. Zresztą już we wcześniejszych swoich filmach, pełnił funkcję reżysera i kompozytora jednocześnie. Amerykanin tłumaczy to, że już w szkole filmowej uczony go i innych studentów samodzielności i sami musieli montować, a także dbać o oprawę dźwiękową w swoich filmach. I tak już mu zostało i Halloween udowadnia, że takie podejście może przynieść znakomite efekty. Gdyż po dziś dzień ta ścieżka dźwiękowa jest równie dużym obiektem kultu, co sam film.

John Carpenter nie ukrywał, że wielki wpływa na Halloween miała twórczość Bernarda Herrmanna jak i Ennio Morricone. Oczywiście ze względów finansowych Amerykanin nie mógł sobie pozwolić, czy pomarzyć o orkiestrze, zresztą czego chyba nigdy nie czynił. Bardziej chodziło mu jak nie raz muzyka tych legendarnych kompozytorów potrafi oddziaływać w filmach, jak chociażby legendarny motyw z Psycho. Carpenter chciał muzyki efektownej, po niewielkich kosztach. I tak oparł całą ilustrację wyłącznie na brzmieniu syntezatora, który miesza się z klasycznym dźwiękiem fortepianu. Jednak, patrząc na siłę oddziaływania tej muzyki (nie tylko w filmie), w zupełności to wystarczyło.

Historia o kompozytorze, który za niewielkie pieniądze kręci film i jeszcze samodzielnie komponuje do niego muzykę, która staje się kultowa, brzmi jak typowy „amerykański sen”. Nie można jednak zapomnieć przy tym scorze o udziale Dana Wymana, który był konsultantem muzycznym, odpowiadał za oprogramowanie syntezatorów i nadzorował rejestrowanie warstwy dźwiękowej. Nie chodzi tutaj o jakieś umniejszanie zasług Johna Carpentera, czy też niszczenie jego legendy. Ale warto też wspomnieć o osobach, które jednak miały niemały wpływa na ostateczne brzmienie tego soundtracku i pomogły wtedy jeszcze średnio doświadczonemu reżyserowi i kompozytorowi.

Przejdźmy teraz do tego co najważniejsze w ścieżce dźwiękowej do Halloween, co zapewne dla wielu będzie oczywistą oczywistością na równi ze stwierdzeniem, że woda jest mokra. Największą zaletą i siłą napędową całej partytury jest rewelacyjny motyw przewodni, składający się z kilku taktów, jakich młodego Carpentera nauczył wybijać na bębenkach ojciec. Tak właśnie, odpowiednio zaaranżowana, niewinna muzyczna zabawa z dzieciństwa przerodziła się w mrożący krew w żyłach temat, idealnie oddający niepokojącą atmosferę i poczucie ciągłego zagrożenia. Dziś mało kto nie słyszał tej melodii, która na stałe wpisała się do annałów muzyki filmowej i znana jest nawet laikom, zupełnie nieobeznanym z kinem. O sile i nierozerwalnych więzach tego tematu z danym tytułem może świadczyć fakt, iż w niepotrzebnym remake’u Roba Zombie z 2007 roku, Tyler Bates ponownie go wykorzystał. Zupełnie, jakby był świadom, że nie jest w stanie stworzyć lepszego znaku rozpoznawczego. Na tym temacie opiera się zresztą cała ścieżka dźwiękowa. Na albumie przeplata się on w takich kawałkach, jak choćby Shape Escapes (w ogóle nie zmieniona wersja), Meyer’s House, Loomis And Shape’s Car, czy Laurie Knows. Zresztą co by tu się rozpisywać 2/3 całego oprawy dźwiękowej opartej jest na tym kultowym już dziś motywie.

Poza nim jest jeszcze drugi temat – Laurie’s Theme, który, jak sama nazwa wskazuje, przypisano głównej bohaterce, granej przez Jamie Lee Curtis. Jest to bardzo prosta melodia na pianino, naturalnie połączone z syntezatorem którą też nie raz jeszcze usłyszymy. Z tych dwóch prostych, ale jakże wymownych tematów składa się właściwie cała płyta, co prowadzi nas do głównej wady tej pozycji – monotonności. Dlatego mimo, że omawiany tu album jest dość krótki szybko potrafi znudzić. Powtarzany w kółko ten sam motyw potrafi zmęczyć i tym samym traci na atrakcyjności. Szczególnie, że – i tu właśnie wychodzi skromność budżetu, jak i brak większych możliwości twórcy – Carpenter nie rozbudowuje ścieżki i nie ucieka w jakieś skomplikowane aranżacje, serwując wciąż te same, znajome dźwięki. Do tego dochodzi też typowy underscore, którego nie dało się uniknąć – stąd takie kawałki, jak Michael Kills Judith, The Shape Lurks i The Shape Stalks zwyczajnie nie sprawdzają się bez filmu.

Właściwie sytuacja nie różni się na innych wydaniach tej muzyki, a jest ich kilka. Poza recenzowanym tutaj wydaniem, które na początku ukazało się na kasetach magnetofonowych i doczekało się wielu wznowień, istnieje jeszcze specjalne wydanie z okazji 20-lecia serii, również od Varese Sarabande. Halloween – 20th Anniversary Edition to niby pełniejszy album (ponad 50 minut), ale tak naprawdę oferuje tylko większą powtarzalność tematu przewodniego i dodatek w postaci dialogów z filmu. Czyli raczej nic specjalnego, gdzie owa monotonność jeszcze bardziej daje o sobie znać. Dlatego jak ktoś jest więcej niż zagorzałym fanem, a wręcz fanatykiem tego filmu i muzyki, czy też kolekcjonerem z nadmiarem pieniędzy to może się tym pełniejszym soundtrackiem zainteresować. A tak to zdecydowanie lepsze jest tu omawiane wydanie podstawowe, które też nie jest płytą do której każdy będzie chciał często wracać. Jeszcze jako ciekawostkę można też wspomnieć o wydaniu japońskim z 1979 r., z ośmioma ścieżkami zmieszanymi z dialogami.

Przy całej krytyce albumu nie należy jednak zapominać, iż w momencie tworzenia tej muzyki, Carpenter nie myślał o jej późniejszej prezencji na jakiejś płycie winylowej, kasecie (ba!, pewnie w ogóle nie sądził, że ktoś to wyda). Jako w pierwszej linii reżyser skoncentrowany był tylko i wyłącznie na jej filmowej funkcji. I tu nie można mieć żadnych zastrzeżeń – jego muzyka doskonale współgra z ekranową akcją, buduje jedyną w swoim rodzaju atmosferę i solidnie pomaga w straszeniu. Dla przykładu wystarczy włączyć krótką scenę jak Jamie Lee Curtis stara ukryć się w szafie z ubraniami do której próbuje się dostać Michael Meyrs i zobaczyć/usłyszeć jak doskonale jest ona umuzyczniona (The Shape Stalks). Czyż nie oto w pierwszej linii chodzi w muzyce filmowej? I właśnie na tym polega siła muzyki do Halloween. Jednocześnie trudno stwierdzić, aby cała płyta była kultowa i warta większej uwagi. Tym samym przy ocenie końcowej musimy rozróżnić muzykę na płycie i w obrazie. Gdyby zaś chodziło wyłącznie o temat przewodni to ocena naturalnie byłaby najwyższa. Charakterystyczny, wpadający w ucho, rewelacyjnie oddziałujący w obrazie, przyprawiający dreszcze na płycie, choć pewnie i tak już go znacie…

Powyższy tekst jest brutalnie i za pomocą noża zmienioną wersją recenzji zamieszczonej na portalu www.muzykafilmowa.pl.

Specjalne podziękowania dla Jacka Lubińskiego (Mefisto), który był konsultantem literackim i odpowiadał za programowanie Worda.

Najnowsze recenzje

Komentarze