Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Maurice Jarre

Year of Living Dangerously, The (Rok niebezpiecznego życia)

(1983/1990)
-,-
Oceń tytuł:
Jacek Lubiński | 31-08-2016 r.

Produkcja Petera Weira z wczesnych lat 80. ubiegłego stulecia, to intrygujące połączenie romansu i popularnego w owych czasach kina z nurtu dziennikarskiego, w którym różnego sortu reporterzy relacjonowali światu zdarzenia z najbardziej gorących rejonów świata, z reguły egzotycznych. U Weira jest to Indonezja, gdzie młodziutki Mel Gibson, nie bacząc na wzmagającą się rewolucję, zakochuje się w ponętnej Sigourney Weaver. Oparty o prawdziwe wydarzenia film jest jednym z najbardziej niedocenionychw dorobku reżysera (ale także i – wbrew tytułowi – nad wyraz spokojnym) i przeszedł do historii właściwie tylko z uwagi na znakomitą (i nagrodzoną zresztą Oscarem) drugoplanową rolę Lindy Hunt, która wcieliła się tutaj w… mężczyznę. Podczas seansu zwraca na siebie uwagę jednak jeszcze jeden aspekt i jest nim – a to ci niespodzianka! – muzyka.



W owej dekadzie stałym współpracownikiem Weira był nie kto inny, jak Maurice Jarre, z którym wspólnie zrobił cztery filmy. Rok niebezpiecznego życia stanowi początek tej kolaboracji, której zwieńczeniem będzie Stowarzyszenie Umarłych Poetów. I to właśnie na kompilacji, na której główną atrakcją jest ścieżka dźwiękowa do tego ostatniego (oraz gdzie znajdziemy także jeden fragment ze Świadka) najłatwiej Rok… dostać. Wypuszczony w latach 90. krążek mieści w sobie cztery utwory z rzeczonej produkcji i odpowiada zań wytwórnia Milan, która we Francji wydała również muzykę Jarre’a w pakiecie z soundtrackiem do Zagadki nieśmiertelności. Z kolei w Wielkiej Brytanii, za sprawą firmy That’s Entertainment, The Year of Living Dangerously ukazało się wespół z ilustracją do Bez wyjścia – również autorstwa Jarre’a. Oryginalnie natomiast za nagranie tej partytury odpowiada legendarne Varese, które tuż po premierze filmu oddało w ręce melomanów zaledwie półgodzinną płytę, która stanowi jednakże praktycznie kompletny zapis score’u. Tyle w kwestii nabywczych możliwości wyboru.



Jeśli zaś idzie o nuty Jarre’a, to stanowią one standardowe w sumie połączenie niezbyt skomplikowanej elektroniki i orientalnych wtrętów – typowych zarówno dla twórczości maestro, danego okresu w kinie, jak i generalnego przedstawienia azjatyckich lokacji na dużym ekranie. Oryginalności tu zatem niewiele – zwłaszcza po ponad 30 latach od premiery. Gorzej, że i emocji równie niedużo, gdyż z reguły mamy do czynienia z niezbyt frapującą muzyką tła, swoistym underscorem, który w ruchomym obrazie chłonie się raczej przypadkowo, właściwie go nie zauważając. Weir zresztą spłatał Jarre’owi psikusa, umieszczając w strategicznych punktach swego dzieła utwory źródłowe, których siła oddziaływania zupełnie pogrzebała oryginalną kompozycję.


Uwagę skupiają na sobie zwłaszcza fragmenty L’enfant Vangelisa, pochodzące z telewizyjnej serii Opera Sauvage – w kinie pierwotnie wybrane na motyw przewodni Rydwanów ognia (kompozytor niemal w ostatniej chwili przekonał reżysera tamtego filmu do zmiany zdania, co, jak wiemy, poskutkowało dla niego statuetką Oscara za nowy materiał), u Weira robią za temat miłosny i… wypadają wprost znakomicie. Perfekcyjnie oddają zarówno seksualne napięcie pomiędzy bohaterami Gibsona i Weaver, jak i nadają scenom z ich udziałem wyjątkowej, niemalże bajkowej, onirycznej aury. Stanowi to tyleż o sile dzieła Greka, co słabości muzyki Jarre’a, który nie jest w stanie (albo po prostu nie chce) konkurować z wyborami swojego „szefa”.



Rzecz jasna na krążku tego utworu – podobnie jak i pozostałych fragmentów zapożyczonych, których pełna lista znajduje się TUTAJ – nie umieszczono, zatem nieświadome sięganie po soundtrack może dla wielu skończyć się nie lada rozczarowaniem. Wszak to największy highlight całej historii. Dobrze wychodzi jednak muzyce Jarre’a jego absencja, podobnież jak nieco lepiej zdaje sobie ona radzić w oderwaniu od filmu. Nieco kontrowersyjne to stwierdzenie, niemniej bardziej można docenić tę ilustrację bez przeszkadzajek pokroju dialogów czy różnorakich efektów dźwiękowych, których przecież w produkcji Weira nie brakuje.



Jak wspominałem, nie jest to twór najwyższych lotów, lecz w większości archaiczna już, a przez to także irytująca ilustracja, której głównym zadaniem jest budowanie specyficznej atmosfery, napięcia i szczelne wypełnianie tła, którego nie zdecydowano się zapełnić piosenkami i/lub kompozycjami innych wykonawców. Dlatego też z reguły prezentuje ona dość jednostajne i niezbyt angażujące brzmienie, które dla wielu słuchaczy nieobytych z taką stylistyką może okazać się nie do przejścia nawet w tych najkrótszych ścieżkach (casus niesamowicie hermetycznego Poverty and Misery).



Niektóre ze swoich, na ogół czysto ambientowych tematów, Jarre zabarwia zatem tradycyjnymi instrumentami w rodzaju fletów, cymbałów i różnorakich elementów strunowych oraz perkusyjnych, które pojawiają się właściwie w co drugim filmie odnoszącym się w taki czy inny sposób do południowo-wschodniej Azji i tamtejszych kultur. Apogeum tych rozwiązań następuje wraz z utworem Djakarta, który jest niczym innym, jak ludową, dość leniwą i odrobinę smętną pieśnią (niestety nie dotarłem do informacji o tym, co kryje się w słowach i kto stoi za jej wykonaniem). Taki misz masz przynosi choć odrobinę zróżnicowania, choć nie specjalnie zmienia ogólny odbiór całego przedsięwzięcia.



Ten swoisty minimalizm ma w sobie nieco uroku, jednak zdecydowanie brakuje mu dramatyzmu. Płyta w znaczącej większości składa się z łagodnie snujących się, acz też i na swój sposób smutnych melodii, przy których można się zrelaksować, a nawet zapomnieć, wsiąkając w orientalny klimat. Album zdaje się płynąć własnym, spokojnym rytmem i zarazem niespecjalnie się dłuży. Tyle tylko, że ani w głowie, ani tym bardziej w sercu niewiele zostaje po takim odsłuchu. Co cierpliwsi melomani, tudzież miłośnicy azjatyckich brzmień i podobnych partytur sygnowanych nazwiskiem Jarre’a, mogą próbować mocniej wgryźć się w zaprezentowany tutaj materiał i, być może, wynieść z niego coś więcej. Pozostali raczej dość szybko poczują się zmęczeni chłodną naturą i zaskakującą przeciętnością tej muzyki, której przydałoby się stanowczo więcej charakteru i pazura.


Najnowsze recenzje

Komentarze