Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Bensi & Saunder Jurriaans

Last Days in The Desert

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 25-08-2016 r.

Jeśli wyczekiwaliśmy kina chrześcijańskiego z prawdziwego zdarzenia, to Last Days in the Desert w końcu takim jest. Obraz śmiało nadrabia lukę, którą w ostatnim czasie producenci filmowi sami sobie zafundowali. Najpierw nie poszło tak jak miało być z Noe Darrena Aronofskiego. Potem klapa finansowa i artystyczna dotknęła Exodus: Bogowie i Królowie. W końcu, zapowiadany jako thriller z biblijną intrygą na miarę Kodu da Vinci, Risen okazał się spóźnionym o jakieś trzydzieści lat hitem klasy b. Muzycznie również nie poczyniono kroku na przód. Najlepszym dowodem jest niedawne nazbyt głębokie spojrzenie Johna Debneya na losy małego Jezusa w filmie The Young Messiah. Krótki przegląd wydarzeń biblijnych w kinie ostatnich lat należy przykryć całunem milczenia i na powrót odpalić wysłużoną świętą trójcę muzyki filmowej z pismem świętym w tle. To Pasja, Ostatnie Kuszenie Chrystusa i The Gospel of John z rozdzierającym Follow Me, zamykającym widowisko.

Umieścić Last Days in the Desert pomiędzy tymi produkcjami jest zaskakująco łatwo, zarówno filmowo jak i muzycznie. Reżyser amerykańskiej produkcji Rodrigo Garcia, starszy syn Gabriela Garcii Marqueza, ma do przekazania wymyślony epizod z życia Jezusa, kiedy ten pościł w samotności przez 40 dni na pustyni. W tym czasie Syn Boży o twarzy Ewana McGregora staje się członkiem pustelniczej rodziny o silnie patriarchalnym modelu. Marzący o przyszłości w Jerozolimie syn, zmuszony jest pozostać pod wpływem przywiązanego do tradycji ojca. Ich los pozostaje w rękach Jezusa i toczącego z nim walkę Szatana. Obydwie te konfrontacje, których stawką jest rodzina i lepsze życie, poddają się spokojnej narracji filmowej, unikającej kaznodziejstwa i moralizatorstwa na temat wiary. Pustynnej scenerii uchwyconej obiektywem Emmanuela Lubezkiego towarzyszy natomiast kompozycja duetu Danny Bensi i Saunder Jurriaans.

Muzykę z Last Days in the Desert można śmiało określić jako projekt smyczkowy. Całość bowiem to podróż przez liczne skrzypcowe aranżacje, mające dostosować się do klimatu opowieści Garcii. Krótkie utwory, mieszczące się w dwóch minutach, to w większości smutne mikro-tematy, często różniące się od siebie raptem paroma dźwiękami. Otwierające The Desert przygrywa do początkowej prezentacji rozległej pustyni. Utwór zaskakuje powagą z jaką kompozytorzy traktują wiolonczele. Na szczęście nie jest to w pełni klasyczne granie. Instrumenty załamują się, wiją i zmieniają tempo w zależności od wymogów opowieści. Bardziej statyczne sceny, zwracające uwagę na dialog bohaterów i zastygłe od słońca otoczenie, angażują solistów w monotonnych Dawn oraz The Camp. Solidne operowanie tymi samymi fragmentami muzyki narzuca pewien symbolizm, którego nie sposób jest tutaj obejść. Proste, ale nie banalnie zapętlone partie, otaczają piasek, pustkę i niekończący się kanion. Nie doszukujmy się jednak majestatu płynącego z połączenia krajobrazu i wysmakowanych muzycznych fraz. To nie Discovery Channel, a kompozytorom nie chodzi o wzmocnienie audiowizualnych doznań. Krocząc ścieżką niełatwo dającej się zaszufladkować klasyki, pragną uwznioślić akcję odrobiną refleksji, tak jak w przejrzystym i nadającym dźwiękowej przestrzeni The Cliff.

Ostatnie takty tegoż utworu wprowadzają nas w najbardziej dramatyczny rozdział Last Days in the Desert. W tym miejscu nie chodzi już o nieśpieszne komentowanie realizatorskich działań. Bensi i Jurrians podłączają się do wydarzeń dzieląc je na trzy części. The Fall dorzuca orientalne perkusje, budując napięcie i grozę. Last Breath uosabia lament. Natomiast Funeral Pyre, poprzez niską tonację i nagłe crescendo, rozwiązuje pełną napięcia kluczową dla fabuły sekwencję. To, że faktycznie stykamy się z zakończeniem dostrzeżemy w Goodbye Demon zimnym w naturze, ale pięknym utworem, dodatkowo przyozdobionym żeńską wokalizą.

Nie martwmy się brakiem jakiejś widocznej tożsamości w tej muzyce. Dwa tematy, które wyłapiemy w ekspresowym tempie, nie pozwolą tak szybko o sobie zapomnieć. Oba niezwykle śmiałe, przygotowane, aby obejmować całość. Pierwszy zaskoczy nas w The Return – azjatyckie zabarwienie i dramatyczna melodyjka na banjo znacząco ożywia śmiertelnie poważną teksturę ścieżki. Ciągle dominuje prostota, ale w końcu, prostota z charakterem. Inna sprawa tyczy się drugiego tematu, rozwiniętego w utworze Epilogue. Nie zawaham się przypisać go podróży Jezusa. Melodia jest progresywna, składa się z kilku warstw smyczkowych, co cudownie wieńczy sam film.

Ciekawa wydaje się wstrzemięźliwość obu panów w doborze już nie samych instrumentów, ale muzycznych wydarzeń. Z definicji momenty przełomowe, którymi kino biblijne karmiło się od zawsze, powinny zabrzmieć stanowczo i bezpośrednio. W Last Days in the Desert są co najmniej dwa takie zdarzenia, które aż się proszą o przywalenie, czy to rogiem, chórem lub czymś co naszym uszom tę świętość unaoczni. Najpierw dowiadujemy się o Jerozolimie, jako końcu wędrówki dla Jezusa i początku niezliczonych możliwości dla syna. Wprowadzenie wiecznej Jerozolimy, której kontury widoczne są ze skał, powinno odbyć się doniośle i jednoznacznie. Nic z tych rzeczy. Utwór Jerusalem jest chłodny. Brzmi piskliwie i niepokojąco sugeruje, że ucieczka do świętego miasta nie jest rozwiązaniem. Podobna sprawa ma się z Crucifixion. To dlaczego kolejne wielkie wydarzenie nie jest oznakowane osobnym muzycznym emblematem najlepiej jest uzasadnić na przykładzie Crucifixion – ale tego z Pasji. John Debney podrywa widowisko. Wyraża ostateczność tej tragedii i jej wymiar używając kotłów, fletów; w końcu obarczając kompozycje chórami i etniką. Bensi i Jurrians natomiast idą w zaparte, trzymając się klasyki, tym razem ujętej w skromnym brzmieniu gitary. To sprawia, że ukrzyżowany Jezus staje się zwyczajnym człowiekiem. Brak oznak boskości, brak uchwycenia momentu dziejowego. Ot egzekucja, jakich w tamtych czasach przeprowadzano dziesiątki.

Last Days in the Desert nie należy do najłatwiejszych albumów. Najszybciej trafi do miłośników ekonomii w najlepszym tego słowa znaczeniu. To coś z pogranicza filmowej ballady Gustava Santaolalli i tematycznego bezdroża Johnny’ego Greenoowda. I choć słucha się tego naprawdę nieźle, zwłaszcza jeśli szukamy substytutu dla pękającego w szwach koncernu produkcyjnego zwanego Hollywood, trzeba uzbroić się w cierpliwość. Droga do docenienia soundtracku może nie być bolesna, ale na pewno wyboista. Najlepiej pozwolić ścieżce przemówić własnym głosem – pięknym i pozostającym w pamięci słuchacza.

Najnowsze recenzje

Komentarze