Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Inchon (Lądowanie w Inchon)

(1981/2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 05-08-2016 r.

Amerykańska kinematografia oddycha bohaterskimi czynami swoich żołnierzy – czasami zwieńczonymi sukcesem, innym razem okupionymi sromotną porażką i poświęceniem. Jedną z tych drugich była cała kampania koreańska, która przez długie lata wracała do publicznej dyskusji niczym męczący kac po zbyt wylewnej imprezie. Na fali tych nastrojów powstało wiele ciekawych i ponadczasowych widowisk, ale były też takie, o których zarówno widzowie, jak i producenci chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Sztandarowym gniotem traktującym o tej kampanii było Lądowanie w Inchon opowiadające o jednym z najbardziej brzemiennych w skutkach desancie wojsk ONZ na rejon Inchon. Dwu i pół godzinne widowisko Terence’a Younga w pierwotnym kształcie było tak kiepsko odebrane, że postanowiono przesunąć premierę o rok, aby dokonać odpowiednich poprawek. Ostatecznie wycięto ponad 40 minut materiału, ale i to nie pomogło. Zainwestowane w produkcję blisko 50 mln $ nie zwróciło się nawet w 1/10. I patrząc na efekt końcowy, nie ma się czemu dziwić, że krytyka oraz widownia nie pozostawiały na tym kinowym blamażu suchej nitki. Punktowano błędy i niedoróbki niemalże w każdym aspekcie tego przedsięwzięcia. Jedyną płaszczyzną, która zdołała uchronić się przed falą niezadowolenia była oprawa muzyczna autorstwa jednego z najbardziej poważanych twórców tamtego okresu.

Propozycja stworzenia oprawy muzycznej do Inchon wystosowana została względem Jerry’ego Goldsmitha zanim jeszcze film otoczono grubym płaszczem kontrowersji. Takowych nie uniknęła bynajmniej sesja nagraniowa, która nie dość że dokonywana w ciasnym, ledwo mieszczącym wykonawców studiu, to na dodatek zbyt rozlegle rozłożona została w czasie. Goldsmith wspominając te doświadczenie nagrań w Rzymie, wielokrotnie narzekał, że wracając co kilka dni do studia ciągle spotykał nowe twarze. Niemożliwością było więc zarejestrowanie całości w jednolity sposób – z podobnym zapleczem wykonawczym i sprzętowym. Miesiąc pracy przyniósł efekt w postaci skompletowanego, niespełna godzinnego materiału stworzonego na potrzeby prawie trzy razy dłuższego widowiska. Oczywiście zawirowania wokół ponownej edycji filmu siłą rzeczy wpłynąć musiały na ostateczny kształt słyszanej w filmie partytury, ale nie zmieniły jej pierwotnego charakteru.

Goldsmith dosyć zachowawczo podszedł do kwestii spottingu. Argument muzyczny otrzymywały tylko najbardziej znaczące pod względem dramaturgicznym momenty, wśród których na pierwszym miejscu znajdowały się wizualizacje tytułowej kampanii, przemieszczania się wojsk, sekwencje bitewne i tym podobne. Należne miejsce w ścieżce dźwiękowej znalazła ścisła czołówka głównych bohaterów, wokół których zbudowano ładne, ale i charakterne idiomy tematyczne. Kompozytor uniknął w ten sposób niepotrzebnego dopowiadania treści i zalewania filmowej rzeczywistości niepotrzebną porcją muzycznego tła. Wszystko to sprawiło, że partytura jak na swoje standardy gatunkowe jest bardzo zróżnicowana, ale stosunkowo klarowna i usystematyzowana pod względem melodycznym. Również pod względem technicznym o czym świadczy ciekawy rozdźwięk między opartym na perkusjonaliach temacie wojennym, a rozpływającym się w smyczkowej liryce motywie miłosnym. Szkoda tylko, że z trudem idzie nam doceniać funkcjonalność kompozycji, bo w filmowym miksie ginie ona w natłoku innych dźwięków. Zagadką pozostaje również dla mnie rola ilustracji w skróconej wersji filmu, bo do tej pory miałem do czynienia tylko i wyłącznie ze 140-minutowym pierwowzorem.

Paradoksalnie, bardziej aniżeli w rzeczywistości filmowej, można te wszystkie starania Goldsmitha docenić w indywidualnym zderzeniu z partyturą. Zupełnie nie dziwi tak wielkie zaangażowanie kompozytora w proces przygotowywania niemalże każdego kolejnego wydania ścieżki dźwiękowej. Nie ograniczał się on do wybrania odpowiednich fragmentów, ale za cel stawiał sobie stworzenie zupełnie odrębnego doświadczenia muzycznego. Godzinny materiał edytowano wielokrotnie by w końcu uzyskać optymalne, 38-minutowe słuchowisko, które w momencie premiery ukazało się na winylu. Do pomysłu zrewidowania treści soundtracku powróciła wytwórnia Intrada Records już w 1988 roku, kiedy planowano opublikować go na płycie CD. Wykorzystując oryginalne taśmy dokonano kolejnej selekcji, tym razem eksponując niemalże całość słyszanej w filmie muzyki. Co ciekawe, autor oprawy muzycznej wraz z producentami zadbali również o odpowiednią filtrację poszczególnych utworów, by zniwelować różnice w brzmieniu nagrań dokonywanych różnym sprzętem i w różnych warunkach. Limitowane wydawnictwo dosyć szybko zniknęło ze sklepowych półek. Dlatego też w 2006 roku po raz kolejny postanowiono wziąć na warsztat tę partyturę. Tym razem Douglass Fake postawił na dwojaki sposób prezentacji ścieżki dźwiękowej. Na pierwszym krążku znalazł się bowiem oryginalnie zaprojektowany soundtrack wydany w 1982 roku, a na drugim kompletna ilustracja trzymająca się filmowej chronologii.

Jako zatwardziały przeciwnik tego typu prezentacji musiałem uznać wyższość podjętych przez wydawców działań. Dwa albumy, mimo że odwołujące się do tej samej treści, zapewniają słuchaczowi zupełnie inne doznania muzyczne. Podczas, gdy pierwszy dosyć płynnie porusza się po palecie tematycznej, unikając tym samym zbędnych powtórzeń materiału, to drugi jest już bardziej usystematyzowanym i zakutym w pewną narrację tworem. Który jest lepszy? O tym trudno zadecydować. Myślę, że przygodnego słuchacza bardziej zainteresuje to, co można znaleźć na pierwszym krążku, choć nie wykluczone, że zaaferowany zawartością rozsmakuje się też i w kompletnej prezentacji. Jedno jest pewne. Obie płyty upływają pod znakiem świetnej, stosunkowo łatwej do przyswojenia muzyki.

Nie widzę sensu, by szczegółowo odnosić się do każdego umieszczonego na albumie utworu. Inna rzecz jeżeli chodzi o tematy stanowiące o jego jakości. A bez wątpienia najbardziej rzucającym się ucho i najistotniejszym dla całokształtu jest motyw bitewny, który otwiera oba albumy w Main Title. Zaskakiwać może nie tylko formą wykonania, ale wieloczłonową strukturą. Miarowo wystukiwany kołatkami rytm (przypominający odmierzany przez zegar czas) przemieszcza się w kierunku smyczkowo-fortepianowego ostinato, by na samym końcu eksplodować potężną fanfarą o orientalnym wydźwięku. Zarysowana tu formuła znajduje swoje przełożenie w wielu prezentowanych na krążku utworach, takich jak The 38th Parallel, czy The Tanks, rzadko kiedy dając się porwać aranżacyjnej fantazji. Goldsmith wydaje się bardzo konsekwentny w trzymaniu tejże melodii w strukturalnych ryzach. Równie konsekwentnie trzyma się patosu towarzyszącego motywowi generała McArthura. Wprowadzenie w ten iście coplandowski temat zapewnia nam utwór Medley, ale w pełnej krasie wybrzmiewa dopiero w McArthur’s Arrival. Podniosła wymowa melodii przypisanych poszczególnym bohaterom-żołnierzom nie bierze jednak góry nad innymi elementami filmowej ilustracji.



Najbardziej elastyczny i chyba najciekawiej komponujący się z filmową treścią jest temat Lim – kochanki majora Franka Hallswortha, lokalnej dziewczyny, która znajduje się w środku konfliktu. Otrzymała ona od Goldsmitha bardzo melancholijny, minorowy temat o prowizorycznej, „wschodniej” wymowie. Nieśmiałe próby zapoznania słuchacza z tym ujmującym słuchowiskiem następują już w The Bridge, choć najbardziej spektakularnie wybrzmiewa w sekwencjach przenoszących ten temat na grunt dramatycznych losów ludności cywilnej. Świetnym przykładem jest ujmujące A Change of Course. Natomiast śmierć bohaterki cofa nas do pierwotnej, stonowanej wersji tematu.

Skoro więc o romansach mowa, chyba nie sposób przejść obojętnie wobec pięknego motywu miłosnego, jaki powstał na potrzeby Inchon. Choć nie rości on sobie praw do zbyt dużej przestrzeni w partyturze, to na soundtracku znajdziemy jeden utwór chyba najwięcej mówiący o charakterze tej melodii. Love Theme nie należy może do największych dokonań w karierze Goldsmitha, ale w zestawieniu z resztą materiału zawartego na ścieżce dźwiękowej prezentuje się bardzo okazale.



Tyle entuzjazmu przelewa się przez ten tekst, że aż trudno uwierzyć, że praca do tak słabego filmu nie ma swoich mankamentów. Są, a większość z nich dałoby się zamknąć w obrębie dosyć miałkiej oryginalności. Poza ciekawie skonstruowanym tematem bitewnym niewiele tu bowiem ponadczasowych rozwiązań. Do najpoważniejszych wad tego soundtracku należy również jakość nagrania. Sesje dokonywane w rzymskim Forum Studio charakteryzują się słabą „przestrzenią” i fatalną jakością dźwięku z przesterowaną górą. Próbowano to później przynajmniej częściowo zniwelować w procesie remasteringu, ale w dalszym ciągu Inchon odcina się od wielu tworzonych w tym czasie nagrań. Może będzie to bodźcem do powstania re-recordingu w najbliższej przyszłości? O tym zadecydują chęci i możliwości osób najbardziej rozeznanych w temacie. Tymczasem pozostaje delektowanie się dwupłytowym specjałem wydanym nakładem Intrada Records. A jako, że limitowany do 1500 sztuk „Intrada Special Collection” rozszedł się jak ciepłe bułeczki, wydawcy postanowili dotłoczyć krążki – tym razem w ramach powszechnie dostępnej serii MAF. Jest to o tyle ciekawsza propozycja wydawnicza, gdyż cenowo deklasuje analogiczne, dwupłytowe specjały tej firmy. Polecam!


Najnowsze recenzje

Komentarze