Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Theodore Shapiro

Ghostbusters (Pogromcy duchów, 2016)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 25-07-2016 r.

Od kilku już lat w trzewiach Sony panuje jakaś dziwna niemoc decyzyjna. Dział kreatywny płynie na fali nieudolnych pomysłów, które prowadzą do powstawania kuriozalnych remakeów, takich, jak Fantastyczna czwórka, czy też RoboCop. Do tego grona dołączyła ostatnio współczesna wersja Pogromców duchów.

Potencjał był spory, bo i ciekawą wydawała się koncepcja zmiany płci bohaterów. I tak oto tytułowe role przejęła czwórka totalnie pokręconych kobiet, którym asystował tępy mięśniak w świetnej kreacji Chrisa Hemswortha. Szkoda natomiast, że kierujący projektem Paul Feig nie zdołał wykorzystać potencjału zarówno doborowej obsady, jak spuścizny stojącej za całą serią. Nowi Pogromcy duchów zdają się oddychać tylko i wyłącznie sentymentem względem kultowej produkcji (o czym świadczy obecność „starej gwardii”: Aykroyda, Murraya oraz Weaver), nie dając od siebie nic poza kolejną porcją wizualnej orgietki. Żenujące wydają się również niektóre żarty bohaterek, sprowadzające to dzieło na poziom taniej parodii. Efektem tego jest spektakularny, dopracowany pod względem wizualnym, ale totalnie zbędny remake, o którym widownia i krytyka bardzo szybko zechce zapomnieć. A rozczarowujące wyniki box office tylko potwierdzają te opinie.

O rozrywkowym charakterze produkcji niechaj świadczy lista osób, jakie zatrudniono do realizacji. Wśród stałych bywalców wszelkiej maści komedii znalazło się również miejsce dla kompozytora specjalizującego się w takich „gatunkowych potworkach”. Niemniej jednak szufladkowany Theodore Shapiro zaczyna ostatnio coraz śmielej poczynać sobie w Hollywood. Zaskakuje nie tylko ciekawymi pomysłami, wpadającą w ucho tematyką, ale i rozmachem realizowanych ilustracji. Swoistego rodzaju zaskoczeniem byli również Pogromcy duchów totalnie zrywający z komediową konwencją serii. Wielu miłośników muzyki filmowej spodziewało się bowiem próby wejścia w buty Bernsteina, który na potrzeby filmu z 1984 roku stworzył barwną, troszkę zawadiacką, ale nie stroniącą od elementów grozy oprawę muzyczną. Shapiro zerwał z tym wizerunkiem stawiając przed odbiorcą partyturę spektakularną, ociekającą patosem i grozą. Mając na względzie rozrywkowy charakter filmu Feiga, należałoby zadać sobie pytanie, czy kompozytor nie popłynął na przyjętych przez siebie założeniach?



Oglądając Pogromców duchów nie dało się tego stwierdzić jednoznacznie. Miks dźwiękowy systematycznie bowiem tłumił wysiłek Shapiro, stawiając jego pracę w roli mało istotnego tła i dając zaistnieć tylko w kilku kluczowych momentach. Sama konwencja oraz podjęte przez kompozytora środki wydają się jak najbardziej słuszne. Rozmach, z jakim zrealizowano to widowisko po prostu domagał się adekwatnego argumentu muzycznego, a takowym było idealne połączenie pompatycznej orkiestry oraz apokaliptycznego chóru. Sceny polowania na duchy oraz finałowa konfrontacja nie pozostawiają pod względem ilustracyjnych większych wątpliwości. Zupełnie zresztą jak „wstrzymujące oddech”, pełne niepokoju frazy z początkowych scen w posiadłości Aldridge. Problem mogą stanowić fragmenty, gdzie filmowcy próbują łączyć element grozy z humorystycznymi wstawkami. Przerysowana, zbyt przesadna w wymowie partytura staje w kontrapunkcie z tymi nieudolnymi wizualizacjami, co ma prawo wywoływać w odbiorcy poczucie konsternacji, jakiegoś zażenowania prezentowaną treścią. Na ogół jednak muzyka Shapiro radzi sobie z narzuconą przez Feiga konwencją całkiem dobrze. Stosunkowo dobrze wypadają również skromne nawiązania do klasyka z 1984 roku. I nie chodzi tu bynajmniej o oryginalną oprawę muzyczną Bernsteina, która we współczesnej wersji widowiska jest jakby tematem tabu. Należne miejsce znajduje natomiast motyw z kultowej, nominowanej do Oscara piosenki Raya Parkera Jr. To on właśnie, obok kilku nowych, narzuconych przez Shapiro tematów, jest melodycznym trzonem partytury. Powstała w ten sposób mieszanka ma prawo zwrócić uwagę nie tylko widza, ale i miłośnika delektowania się muzyką filmową w domowym zaciszu.



Naprzeciw potrzebom tych ostatnich wyszła wytwórnia Sony Music, której nakładem ukazał się 50-minutowy krążek z selekcją najbardziej prominentnych fragmentów ilustracji Shapiro. Jakież było moje zdziwienie po pierwszym zmierzeniu się z tym jakże ciekawym słuchowiskiem. Porywającym w formie, niegłupim w treści, choć nie ustrzegającym się pewnych gatunkowych klisz. Wachlarz takowych jest z jednej strony porażający, bo sięga od siermiężnego brzmienia muzyki trailerowej, aż po wybujałe zabiegi orkiestracyjne rodem ze ścieżek dźwiękowych Christophera Younga. Wszystko dawkowane z umiarem, bez przesadnego nadęcia i przechylania szali w jakąkolwiek stronę. Nie można odmówić Shapiro umiejętnego brylowania po współczesnych standardach, choć z drugiej strony działa to jak miecz obosieczny skutecznie odcinający jego talent od kreatywności. Pod tym względem nowa odsłona Pogromców duchów pozostawia bowiem wiele do życzenia.


Niemniej to właśnie od tego skromnego przebłysku inwencji twórczej rozpoczynamy naszą przygodę z soundtrackiem. The Aldridge Mansion poznaje nas z pierwszym (z dwóch) tematów ścieżki Shapiro. Jest to minorowa, czteronutowa melodia nie bez powodu spowita nutką mistycyzmu. Przypisana jest ona paranormalnym zjawiskom stanowiącym nieodzowny element widowiska Feiga. I jak nie trudno się domyślić, rzeczony temat wypełniał będzie panoramę pierwszych kilkudziesięciu minut filmu, kiedy tak na dobrą sprawę dopiero wprowadzani jesteśmy w fabułę – poznajemy przyczyny i naturę dziwnych zjaw nękających mieszkańców Nowego Jorku. Jeżeli więc otwierający krążek utwór wydawał się wam zbyt zachowawczy, to na pewno większą klarownością (szczególnie pod względem melodycznym) wykażą się fragmenty Never Invited, Distinct Human Form, czy chociażby The Universe Shall Bend przemawiający bardziej zdecydowanym, apokaliptycznym wręcz tonem. Nie trudno odnaleźć tu wiele nawiązań do warsztatu wspominanego wcześniej Younga – szczególnie w artykulacji i sposobie wykorzystania niektórych egzotycznych perkusjonaliów.



Podobieństw (choć bardziej imitatorstwa) można się również doszukiwać w dynamicznej, napisanej z dużym rozmachem, muzyce akcji. A pierwszej jej podrygi usłyszymy już w ilustracji sceny otwierającej film. Niepozorny, 90-sekundowy The Garrett Attack łączy w sobie wszystko to, co stanowi o sile wyrazu kompozycji Shapiro – agresywną, dobrze zaaranżowaną symfonikę wspartą mocnymi akcentami chóralnymi. Język jakim posługuje się kompozytor i jego liczne grono aranżerów nie powinien w żaden sposób zaskakiwać. To produkt bardzo mocno zakorzeniony w hollywoodzkim mainstreamie, który ma tendencje do częstego przywoływania demonów trapiących ten gatunek. A jednym z takowych jest uproszczony sposób pojmowania muzycznej epiki, przypominający do bólu najbardziej oczywiste założenia „trailer music”. Dlatego też z lekkim przymrużeniem oka podszedłem do tak przebrzmiałych kawałków, jak The Fourth Cataclysm bądź też Behemoth. Rozgardiasz panujący na ekranie poniekąd racjonalizuje ten patetyczny ton. Zupełnie niezrozumiałe jest natomiast dla mnie posługiwanie się takimi samymi środkami w opisywaniu mniej dramatycznych i spektakularnych scen – ot chociażby jak wspomniana kilka akapitów wcześniej sekwencja opętania Abby. Apokaliptyczny chór fatalnie komponuje się z komiczną sceną szarpaniny z Patty ( The Power of Patty Compels You). Czy był to celowy zabieg? Całkiem prawdopodobne, choć mnie jako odbiorcę zupełnie to nie przekonało.



Przekonują natomiast liczne nawiązania do kultowej piosenki Raya Parkera. Nie jest ich zbyt wiele, ale stanowią idealną receptę na triumfalną kulminację scen. I tak też jest w przypadku Distinct Human Form oraz Ghost In a Box nakreślającymi niejako melodyczne kontury tematu. O wiele okazalej został on zaprezentowany w patetycznym Ley Lines, ale niewątpliwą wisienką na torcie jest rockowo-chóralny aranż wieńczący Battle of Times Square. Fantastycznie wyeksponowana melodia jest jednym z najważniejszych elementów popisowej sekwencji – półminutowej sceny nawiązującej do brawurowej walki Leonidasa w 300. Po tak wysoko zawieszonej poprzeczce raczej trudno się odnaleźć w klasycznej, orkiestrowo-chóralnej ilustracji. Pozostała część płyty niczym więc już nie zaskakuje i jest powolnym zmierzaniem ku zamykającej krążek, heroicznej fanfarze w NY Heart GB.



Całe to muzyczne przedsięwzięcie jest więc przewidywalnym, ogranym do bólu, ale całkiem miłym dla ucha doświadczeniem. Miłym o tyle bardziej, iż w sposób ciekawy przełamującym stylistykę serii nakreśloną w latach 80. przez Elmera Bernsteina. Fakt, Theodore Shapiro stara się od czasu do czasu puścić oczko wszystkim miłośnikom serii, wciskając w trzewia partytury subtelne nawiązania, na przykład z falami Martenota, ale są to pojedyncze przypadki raczej nie rzutujące na całościowy charakter pracy. Takowa jawi się jako siermiężne, poprawne gatunkowo rzemiosło spełniające swoje ilustracyjne i estetyczne powinności. Tylko tyle i aż tyle.

Inne recenzja z serii:

  • Ghostbusters
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze