Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Scott

Kabuto (Shogun Mayeda)

(1991)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 11-06-2016 r.

Przełom XVI i XVII wieku był jednym z najbardziej burzliwych okresów w 2500-letniej historii Japonii. To właśnie wtedy przez Kraj Kwitnącej Wiśni przetoczyły się wojny domowe pomiędzy siogunami, zakończone zwycięstwem Ieayasu Tokugawy, którego rządy rozpoczęły trwający ponad 200 lat proces samoizolacji państwa. Niedziwne zatem, że konflikt ten stał się tematem wielu filmów, zarówno tych bardziej popularnych, jak i tych, które gdzieś przepadły w odmętach kinematografii. Do tych ostatnich zalicza się brytyjsko-amerykańsko-japońska koprodukcja Shogun Mayeda (oryg. Kabuto) z 1991 roku w reżyserii Gordona Hesslera. Jakkolwiek obraz ten może się pochwalić niezłą obsadą, by wymienić tu chociażby Toshiro Mifune, Johna Rhysa-Daviesa i Christophera Lee.

Fabuła przenosi nas do 1600 roku. Wojna pomiędzy klanem Tokugawa i Toyotomi wchodzi w decydującą fazę. Szala zwycięstwa zaczyna przechylać się na stronę Toyotomi, ponieważ ichniejsi samurajowie poza tradycyjnym rynsztunkiem wyposażeni są również w muszkiety, które przywieźli kilkadziesiąt lat wcześniej portugalscy kupcy. Ieayasu Tokugawa postanawiać wysłać do Hiszpanii swojego syna Yorimune oraz zaufanego samuraja Mayedę, aby tam zakupili broń palną, dzięki której wygrają wojnę.

Muzykę do dzieła Hesslera napisał John Scott (jedyna współpraca pomiędzy tymi artystami). Jest to twórca dość niedoceniany w branży, aczkolwiek trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie miał on szczęścia komponować do zbyt znanych filmów. Nawet część z jego „dużych” produkcji, min. Antoniusz i Kleopatra, czy King Kong żyje, nie zapisało się złotymi głoskami w historii kinematografii. Wypada jednak przyznać, że Anglik potrafi sobie zaskarbić przychylność słuchaczy klasycznym, orkiestrowym rozmachem oraz wpadającymi w ucho melodiami, na co dał dowód w swojej bodaj najpopularniejszej pracy, czyli Końcowym odliczaniu z 1980 roku. Znając zatem te cechy charakterystyczne twórczości Scotta, szybko możemy się domyślić, że epickie widowisko Hesslera doczekało się symfonicznej oprawy muzycznej.

Już utwór skomponowany pod napisy początkowe rozwieje nasze wszelkie wątpliwości dotyczące tej kwestii. Werble i gromkie, potężny trąby, wzorowane na golden age’u, wprowadzają nas w filmową opowieść, a także otwierają oficjalny soundtrack wytwórni Intrada. Po niej zostaje delikatnie zaintonowany na waltorniach temat przewodni, który chwilę później eksploduje w podniosłej, wręcz pompatycznej aranżacji. Jest to prosta, lecz bardzo chwytliwa i heroiczna melodia napisana na modłę typową dla filmów przygodowych. Śmiało można zaliczyć ją do najbardziej efektownych motywów skomponowanych przez Scotta.

Jak przystało na porządną, przygodową partyturę, Scott zatroszczył się również o temat liryczny (najczęściej zinstrumentalizowany na sekcję smyczkową), który możemy przypisać głównej postaci żeńskiej, Julii. Co prawda nie posiada on takiej siły emocjonalnego wyrazu, jak analogiczne melodie Anglika z takich filmów, jak wspomniane Końcowe odliczanie, czy Człowiek w ogniu, lecz na pewno posiada klasę i urok, a do tego ładnie wkomponowuje się w czysto symfoniczny kształt omawianej ścieżki dźwiękowej. Ów motyw liryczny tworzy wraz z głównym jeden z największych highlightów tego albumu, czyli On the New Adventures, przeznaczone pod napisy końcowe.

Na przestrzeni praktycznie całego score’u Scott korzysta z orkiestrowych zasobów. Jego muzyka pod względem technicznym nigdy nie spada poniżej określonego, wysokiego poziomu. Przejawia się to nie tylko w precyzyjnych instrumentacjach, ale również w samej muzyce w akcji – wystarczy spojrzeć na świetne posługiwanie się smyczkami w Duel With Don Pedro, czy efektowne glissanda na waltorniach w Set Sail: Storm at Sea. Niestety, paradoksalnie, operowanie orkiestrą przez Anglika jest poniekąd bolączką tej ścieżki dźwiękowej. Przede wszystkim jest ona aż nadto tradycyjna – nie ma co ukrywać, że tego rodzaju brzmienie słyszeliśmy już setki razy. Dlatego też Shogun Mayeda pomimo względnie niezłej tematyki raczej nie znajdzie fanów wśród odbiorców poszukujących bardziej kreatywnych i oryginalnych pomysłów.

Nieco świeżego powiewu w solidną, lecz trochę skostniałą symfonikę mogłoby wprowadzić zastosowanie dalekowschodniego instrumentarium, z którego Scott niemal całkowicie rezygnuje. Co prawda większość akcji filmu nie toczy się w Japonii, lecz dwóch samurajów w roli głównej aż się prosiło o jakieś muzyczne orientalizmy. Najwyraźniej jednak Scott postanowił dopasować się do zachodniego audytorium – zresztą sam film jest de facto zdecydowanie bardziej brytyjsko-amerykański, niż japoński. Jedynymi, dodatkowymi elementami, które kompozytor wprowadza do swojego warsztatu, są naleciałości typowe dla muzyki dworskiej i średniowiecznej – min. fanfary i tamburyny (dla przykładu utwór Courts of Spain).

Kończąc rozważania, Shogun Mayeda Johna Scotta to bez wątpienia score napisany z rozmachem. Ma w sobie to, czego potrzebuje każda partytura z przygodowo-historycznego filmu – wpadający w ucho temat przewodni, perfekcyjne instrumentacje i soczyste, orkiestrowe wykonanie (brawa dla Hungarian State Opera Orchestra). Z drugiej jednak strony wydaje się bardzo standardowa w wykorzystywanych środkach muzycznego wyrazu, przez co wyraźnie cierpi tutaj aspekt oryginalności. Ponadto również samo wydanie mogłoby być trochę krótsze, gdyż czasem wkrada się trochę niepotrzebnego materiału. Niemniej jest to jedna z tych zapomnianych, symfonicznych prac, które zawsze odkrywa się z niemałą przyjemnością.

Najnowsze recenzje

Komentarze