Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Shigeru Umebayashi

Crouching Tiger, Hidden Dragon: Sword of Destiny

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 20-05-2016 r.

Woo-ping Yuen to twórca raczej anonimowy w naszym kręgu kulturowym. A jednak jest to reżyser, który w swoistym ojczystym kraju, Hong Kongu, cieszy się niemałą renomą. Karierę rozpoczynał w latach 70-tych, kręcąc takie klasyki kina kopanego, jak Pijany mistrz i Wąż w cieniu orła. Jest on także choreografem scen walk – jego pracę na tym polu mogliśmy podziwiać w takich hitach, jak Kill Bill, trylogia Matrixa, czy Przyczajony tygrys, ukryty smok. Yuen powrócił także w przypadku sequela ostatniego z tych obrazów. Tym razem jednak również stanął za jego kamerą.

Przyczajony tygrys, ukryty smok: Miecz Przeznaczenia spotkał się z nieprzychylnymi recenzjami. Cóż, trudno się temu dziwić. Po pierwsze, scenariusz jest prosty, jak konstrukcja cepa. Niemal na całej swojej rozciągłości opiera się na przeplataniu sekwencji akcji (popisowych, lecz w paru miejscach rażących sztucznością) z niewiele wnoszącymi dialogami. Po drugie, film Yuena tak naprawdę niewiele ma wspólnego z renomowanym dziełem Anga Lee. Fabuła opowiada zupełnie inną historię, a w swoją rolę ponownie wcieliła się jedynie Michele Yeoh (Ziyi Zhang postanowiła warunek, że wystąpi w kontynuacji, o ile na stołku reżysera znów zasiądzie Lee). To samo możemy powiedzieć o ścieżce dźwiękowej.

Ponownie usłyszymy jednak świetny temat przewodni skomponowany do pierwszej części przez chińskiego kompozytora muzyki poważnej i filmowej, Tan Duna. Sam twórca nie dołączył jednak do ekipy realizatorskiej, udostępniając jedynie swoją melodię. Początkowo jego miejsce miał zająć, ku zdumieniu miłośników filmówki, Carlo Siliotto, który z tego rodzaju kinem nie miał nigdy nic wspólnego. Taki nietypowy angaż z pewnością mógłby zaowocować powstaniem względnie świeżej partytury, niemniej z bliżej niewyjaśnionych przyczyn, Włoch zwolnił posadę na rzecz Shigeru Umebayashiego. Był to już dużo bardziej oczywisty wybór, ponieważ Japończyk zilustrował poprzedni obraz Yuena, Prawdziwą legendę z 2010 roku.

Umebayashi napisał score niemal praktycznie od zera. Jak wspomniałem wcześniej, zaczerpnął jedynie temat główny ze ścieżki dźwiękowej Duna, z którego korzysta i tak bardzo ostrożnie, przede wszystkim w tych pojedynczych scenach, które fabularnie nawiązują do pierwszego filmu. Nie powinniśmy tego postrzegać za wadę recenzowanej pracy, wszak związek pomiędzy filmami Lee i Yuena jest w zasadzie marginalny. Tak też na potrzeby drugiej części Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka, Umebayashi skomponował zupełnie nowy motyw przewodni. Nie dorównuje on co prawda kompozycji Chińczyka, aczkolwiek jego wydźwięk jest zupełnie inny, co odnosi się do charakteru sequela, stawiającego bardziej nacisk na efekciarstwo, niż kontemplacyjny nastrój. Sama melodia jest prosta, ale cechuje ją chwytliwość i pewnego rodzaju subtelny heroizm. Ciekawie wypadają również orkiestracje, z których wyróżnia się świetne wykorzystanie koto, dalekowschodniego instrumentu strunowego. Japończyk napisał ten temat dla Cichego Wilka (w tej roli legenda kung-fu, Donnie Yen), lecz z czasem staje się on wiodącą ideą muzyczną opisywanej partytury, a sam Umebayashi umieszcza go w tytułowych ścieżkach pod koniec soundtracka wydanego przez Weinstein Company (na krążku pominięto natomiast utwory z tematem Duna). Najlepiej wypada zwłaszcza w ostatniej kompozycji, w której Japończyk dorzuca solowe skrzypce i sopran. Warto zauważyć, że uczynienie melodii Cichego Wilka tematem przewodnim całej ścieżki dźwiękowej może się wydać o tyle dziwne, że jest to postać drugoplanowa.

Najważniejszym bohaterem filmu jest bowiem Yu Shu Lien, odgrywana przez Michele Yeoh. I ona otrzymała swój temat – rzewną melodię rozpisaną na skrzypce z towarzyszącą im sekcją smyczkową. Koncepcja jest prosta, ale dobrze wpasowująca się w dumne usposobienie i mądrość mistrzyni. Umebayashi zilustrował również Śnieżną Wazę, dla której napisał podobny w wydźwięku motyw, aczkolwiek tym razem prowadzony przez fortepian. Jak zatem widać, ścieżka dźwiękowa Japończyka ma charakter lejtmotywiczny, aczkolwiek poszczególne melodie, nie licząc głównej, nie są szczególnie pamiętne. Warto zauważyć, że na temacie Śnieżnej Wazy oparta została piosenka promująca obraz Wena, Eternal Breath. Przy okazji jest to małe puszczenie oka w stronę fanów pierwszego filmu z dylogii – znów mamy do czynienia z dwoma wersjami tego samego utworu (jeden śpiewany po angielsku, drugi po chińsku), a ponadto ponownie zaangażowano tę samą wykonawczynię, Coco Lee. Nowością jest tu natomiast udział w nagraniu wybitnego pianisty, Lang Langa.

Co ważne, Umebayashi z rozwagą używa orientalnych instrumentów oraz tamtejszych skal muzycznych. Naturalnie sięga często po etniczne flety (min. shakuhachi), czy też wschodnioazjatyckie perkusjonalia, ale ostrożnie łączy te środki wyrazu z tradycyjną, zachodnią orkiestrą. Zwraca uwagę także pominięcie strunowego erhu, tak przecież charakterystycznego dla tego rodzaju partytur. Wszelakie partie, które mógłby wykonać ten instrument, Japończyk przeznacza dla jego europejskiego odpowiednika, czyli skrzypiec. Dzięki tym rozwiązaniom, score Umebayashiego nie wydaje się zbytnio hermetyczny w swojej orientalności.

Jakkolwiek album po pewnym czasie może się okazać nieco nużący dla statystycznego odbiorcy. Szeroko rozumianego liryzmu jest tu bez liku, a wszelakie przerywniki, zazwyczaj w postaci niezbyt wyszukanej muzyki akcji (rytmiczne perkusjonalia połączone z pracą orkiestry) i dysonansów, raczej nie zagwarantują słuchaczowi pozytywnych wrażeń. Poza kompozycjami zawierającymi wspomniane wcześniej motywy, wyróżnia się zaledwie kilka ścieżek, w tym prześliczne Banter Waltz, napisane na typową dla Umebayashiego modłę. Warto zauważyć, że w przeciwieństwie do dzieła Duna, Japończyk porzuca „wycieczki” w stronę muzyki modernistycznej.

Niestety album trwa prawie 70 minut, przez co traci na zbyt dużej ilości mniej absorbującego materiału. Dlatego też około 40-minutowa prezentacja tej muzyki byłaby zdecydowanie wystarczająca. Jest to bowiem ścieżka dźwiękowa posiadająca kilka niezłych tematów i pomysłów; będąca kolejnym, solidnym produktem, który wyszedł spod ręki Umebayashiego. Z drugiej strony, czasem brakuje silniejszych rozwinięć poszczególnych melodii (takowe dostajemy dopiero pod koniec płyty), czy też bardziej atrakcyjnej muzyki akcji (jak chociażby w partyturze Duna). Tym samym fanom dzieła Anga Lee mogę od razu powiedzieć, że sequel ustępuje mu tak filmowo, jak i muzycznie. Aczkolwiek pewnie nikt nie będzie tym faktem zaskoczony.

Inne recenzje z serii:

  • Przyczajony tygrys, ukryty smok
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze