Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Chumscrubber, the (Miłego dnia?)

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 10-04-2016 r.

Co może zrobić kompozytor z dwudziestokilkuletnim doświadczeniem, Oscarem i milionami na koncie za najbardziej dochodowe soundtracki w historii gatunku? Chyba tylko położyć się i upajać swoim sukcesem, co uczyniło wielu w tej branży, między innymi David Arnold. Ale nie James Horner. Fakt, początek nowego millenium przyniósł mu troszkę więcej spokoju, choć o emeryturze (jeszcze wtedy) nie myślał. Za to stał się bardziej wrażliwy i wybredny o czym świadczą chociażby historie z Malickiem. No to teraz wyobraźcie sobie taką historię. Pewnego dnia do Hornera przychodzi Bonnie Curtis – producent w spódnicy pracująca wówczas nad dosyć niszowym, wręcz festiwalowym projektem. Puka do drzwi i pyta, czy nie byłby zainteresowany zilustrowaniem rzeczonego dzieła. Jak sama przyznała, był to bardzo odważny krok (szczególnie biorąc pod uwagę charakter filmu i jego budżet), ale przecież „nigdy nie poznasz odpowiedzi, póki nie zapytasz”, nie? Każdy szanujący się człowiek sukcesu miałby wszelkie prawo, by spuścić Curtis na drzewo, ale nie Horner. Amerykanin przeczytał scenariusz, obejrzał wstępny montaż filmu i zakochał się w tym małym potworku. Na tyle, by praktycznie za darmo zrobić do tego muzykę. Brzmi znajomo?

Debiutancki film Arie Posina, Miłego dnia? (The Chumscrubber), nie należał do najbardziej kasowych w historii kinematografii. Prawdę powiedziawszy zapisał się na jej kartach dosyć niechlubnym wynikiem, gdy w premierowy weekend na wyspach brytyjskich zgromadził szalenie liczną widownię, tudzież 6 osób! W całym swoim kinowym żywocie dociułał do 350 tysięcznego wyniku (w $ wyrażanym) i bardzo szybko świat o nim zapomniał. A szkoda, bo widowisko Posina jest w moim odczuciu co najmniej dobre. Opowiada szereg historii, które sprowadzają się do jednego – walki z demonem żalu i melancholii po tym, jak utraci się jakąś cząstkę siebie. A tym właśnie dla głównego bohatera, Deana, jest śmierć jego najlepszego przyjaciela, Troy’a. Chwile refleksji przerywa jednak nadgorliwy ojciec – lekarz, który faszeruje chłopca psychotropami oraz grupka przyjaciół denata domagających się od Deana, by wykradł dla nich resztę narkotyków, którymi handlował Troy. Żeby nie być gołosłownym porywają jego brata… Przynajmniej tak im się wydaje, bo dzieciak okazuje się kimś zupełnie innym. A tłem do tego festiwalu absurdu są jeszcze bardziej groteskowe obrazki z życia rodzin tejże młodzieży. Ot ciekawe, nie stroniące od wisielczego humoru kino, które zgromadziło przed kamerą zaskakująco dobrą obsadę. Jak się okazuje nie tylko przed kamerą…

Absolutnie nie dziwi mnie, że Horner bez zbędnego kalkulowania wskoczył na ten rozpędzony wózek. Ilość emocji przelewających się przez kadry i pozornie bezsensownych splotów akcji była tam tak duża, że grzechem byłoby odwrócić się plecami od tak barwnego opowiadania. Ważnym pozostawał jeszcze jeden czynnik – swoboda twórcza, którą ograniczało tylko i wyłącznie pięć piosenek przypisanych wybranym przez reżysera scenom. Pewnego rodzaju ograniczeniem okazał się również budżet nie pozwalający na wylewną w środkach ilustrację, ale w przypadku Hornera nie stanowiło to większego problemu. Po prostu wszedł z reżyserem do studia i w ciągu kilku dni, na zasadzie burzy mózgów, określili wspólnie ogólny charakter i ton kompozycji. Amerykański kompozytor nie omieszkał przy tym wywrócić do góry nogami swój dotychczasowy warsztat, choć jak się później okazało, pewne skłonności ku temu zdradzał już podczas pracy nad Domem z piasku i mgły. Jednakże w przeciwieństwie do tej partytury, Horner nie skupił się na budowaniu nastrojów, mimo iż te pełnią w filmie Posina istotną rolę. Dosyć ważne wydawało się ukazanie absurdalnej, choć dziwnie znajomej rzeczywistości, w której niemalże wszyscy bohaterowie poruszają się na granicy jakiegoś stanu psychotycznego. Idealnym rozwiązaniem okazał się śmiały dysonans na linii obraz – muzyka. Kontrapunkt angażujący sielankowe, minimalistycznie wykonane walczyki. To one stały się cementem spajającym wszystkie poruszane w filmie wątki z historią Deana.

I właśnie od tego typu grania rozpoczynamy naszą przygodę ze ścieżką dźwiękową wydaną nakładem Lakeshore Records. No może nie do końca, wszak poprawność gatunkowa musiała wziąć górę. Zanim więc na dobre rozsmakujemy się w ilustracji Hornera, będziemy musieli przetrawić pięć piosenek poruszających się po mainstreamowych zakamarkach indie rock. Choć ich filmowy byt wydaje się słuszny, to na płycie (zwłaszcza dla miłośnika instrumentalnej muzyki filmowej) stanowią tylko miły dla ucha, niezobowiązujący dodatek.



Dwudziestominutowa „niezobowiązująca” mija zaskakująco szybko, a to, co dopada nas wraz z utworem Spreading Happiness All Around w niczym nie przypomina wcześniejszych prac Jamesa Hornera. Nie dość, że zaczynamy w bardzo ascetycznym, mrocznym tonie elektronicznego sound designu, to na dodatek szybko rewidujemy ten nastrój iście elfmanowskim walczykiem. Bardzo burtonowskim w wymowie, bo opartym na smyczkowym pizzicato, cymbałach wtłaczających w trzewia partytury nutkę mistyki oraz solowej, „pijanej” trąbce, która sprawia, że całość trąci groteską i brzmi jakoś tak… europejsko. I to jest właśnie, drodzy państwo, temat przewodni ścieżki dźwiękowej The Chumscrubber. Temat, który sprawdzi się nie tylko jako wprowadzenie i epilog do filmu Posina (the End), ale jako remedium na absurdalny ton niektórych scen. Wybornym przykładem jest moment porwania rzekomego brata Deana (Kidnapping the Wrong Charlie), bądź też ilustracja do sceny rozgrywającej się między przyszłymi, niedoszłymi małżonkami (Pot Casserole).

Większa część kompozycji stoi jednak pod znakiem budowania odpowiedniego, melancholijnego nastroju. Standardowe, orkiestrowe brzmienie nie sprawdziłoby się tu tak dobrze, jak elektroniczny ambient, którym James Horner żongluje nad wyraz sprawnie. Robi to oczywiście w typowy dla siebie, uroczy sposób, maksymalnie rozciągając wyprowadzane frazy. Rozmywające się tło tworzy wdzięczne pole do angażowania solowych, żywych instrumentów, wśród których króluje fortepian. Próbkę takiego grania możemy zasmakować w utworze Dolphins. Nie bez powodu elektronika kojarzyć się będzie z dźwiękami oceanu. Zrozumienie tych zabiegów będzie domeną tych, którzy zmierzą się z filmem Posina. Dosyć uniwersalnym w wymowie wydaje się natomiast gitarowy ambient oparty na miarowej, choć niezbyt agresywnej bazie rytmicznej. W ten sposób zbudowany jest między innymi Digging Montage. Troszkę więcej awangardy zapewni z kolei Parental Rift – The Chumscrubber, gdzie poznajemy zupełnie nowe – drapieżne oblicze muzyki Hornera. I w takim oto, nieco nietypowym tonie upływa nam pół godziny spędzone nad muzyką ilustracyjną.

Znajomi często zadają mi pytanie, czemu z tak wielkim namaszczeniem podchodzę do twórczości Jamesa Hornera. Owszem, facet zrobił wiele mocarnych ścieżek, no ale żeby tracić czas na takie „paździerze”, jak The Chumscrubber? Paradoksalnie, właśnie w takich niepozornych pracach można zrozumieć o co tak naprawdę chodziło Hornerowi, gdy mówił o poszukiwaniu odpowiednich barw, kreowaniu nastrojów i tym podobnych. Amerykański kompozytor był jednym z nielicznych w swoim fachu, który ponad finansowe korzyści i sławę (wszak dawno temu już je osiągnął) stawiał samorealizację i swobodę twórczą. A w moim odczuciu ścieżka dźwiękowa do filmu Miłego dnia? jest odzwierciedleniem takiego ambitnego, poszukującego i prawdziwego Jamesa Hornera. Cóż z tego, że kilka razy po drodze powija mu się noga. Że niektóre pomysły wydają się nietrafione lub po prostu zapożyczone od kolegów po fachu. Kto szuka nie błądzi. Szkoda tylko, że omawiana tu praca jakoś szybko zatonęła w pamięci odbiorców. Zupełnie zresztą, jak całkiem dobry film Posina.

Najnowsze recenzje

Komentarze