Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Cocoon: The Return (Kokon: Powrót)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-04-2016 r.

Któż się spodziewał, że w czasach, kiedy modne było strasznie inwazją obcych, sukces osiągnie niskobudżetowy film opowiadający o grupie staruszków, którzy pomagają przybyszom z kosmosu wrócić do domu? Kokon w reżyserii Rona Howarda był nie tyle fantastyką, co komediodramatem – bardzo pozytywnym w wymowie i skupiającym się na budowaniu relacji między bohaterami. Nie dziwne zatem, że upojone sukcesem produkcji studio Foxa robiło wszystko, by wycisnąć z tej marki ile tylko się da. Niestety projektem nie był zainteresowany sam reżyser, więc zawiadujący poprzednią częścią Richard Zanuck oraz David Brown powierzyli całość na ręce Daniela Petrie. Zadanie przed jakim został on postawiony było niełatwe, co bezpośrednio związane było ze skąpym jak na potrzeby scenariusza budżetem. Ostatecznie jednak udało się skompletować znaną z „jedynki” obsadę i zrealizować całość w dosyć efektowny sposób, za niespełna 18 mln $. Niestety Kokon: Powrót nie spotkał się z tak entuzjastycznym przyjęciem, jak widowisko Howarda. Za takowy stan rzeczy można obwiniać zarówno brak pomysłu na urozmaicenie treści, jak i uderzenie w bardziej emocjonalny ton. Sam pozaziemski wątek był bowiem tylko wymówką do ukazania relacji między postaciami powracającymi na Ziemię.

Powrócił również James Horner, który trzy lata wcześniej skomponował ścieżkę dźwiękową do obrazu Howarda. Odejście reżysera bynajmniej nie zniechęciło popularnego już wówczas artysty do ponownej rewizji jakże barwnej i ciepłej ilustracji. Przez wielu uważana była ona za kluczowy element w rozwoju warsztatu Amerykanina, co w dalszej perspektywie pozwoliło mu eksperymentować ze swingowymi, jazzowo-orkiestowymi formami muzycznego wyrazu. Biorąc pod uwagę jak często odwoływał się do tego typu brzmień i ogólne zafascynowanie barwnymi, emocjonalnymi historiami, nie dziwne, że James Horner zabrał się za ten projekt mimo dosyć napiętego terminarza. Praca nad sequelem nie była dla Hornera wielkim wyzwaniem. Ani intelektualnym, ani technicznym. Wymowa filmu pozwalała bowiem sięgnąć po wypracowane wcześniej motywy i schematy ilustracyjne, adaptując je na potrzeby nowych realiów. Obsada oscylowała wokół tych samych bohaterów, więc i paleta tematyczna nie musiała przechodzić gruntowych zmian. Oczywiście pojawiły się i nowe postacie, które kompozytor skutecznie zamiótł pod dywan ich relacji ze staruszkami. Rodziło to pewne pretensje względem oryginalności, bo przecież Horner miał szansę tchnąć w swoją kompozycję jakiś powiew świeżości. Zamiast tego otrzymaliśmy przedłużenie partytury z 1985 roku – istną powtórkę z rozrywki, choć szalenie adekwatną i słuszną pod względem ilustracyjnym. Niestety nie stanowiącą żadnego novum dla słuchacza pragnącego mierzyć się z drugim Kokonem w domowym zaciszu.

Najlepiej świadczył o tym album soundtrackowy wydany tuż po premierze filmu nakładem Varese Sarabande. Zgromadzony na krążku niewiele ponad 50-minutowy materiał, pokazał, że Horner dokonał swoistego rodzaju parafrazy popełnionej trzy lata wcześniej partytury. Pozytywną wymowę tak często posiłkującą się big bandowymi wstawkami poddał drobnej korekcie nastroju, skupiając się bardziej na sferze emocjonalnej. Śmiałe eksperymenty eksponujące mistyczny aspekt znaleziska zastąpił rozciągłymi smyczkowymi pasażami uderzającymi w bardziej romantyczny ton. Oczywiście nie mogło zabraknąć i swingowych akcentów, za które po raz kolejny odpowiadał specjalista w tym zakresie, Billy May. Skonstruowany w ten sposób krążek miał prawo, choć nie musiał zainteresować statystycznego miłośnika muzyki filmowej. Od momentu premiery minęło jednak sporo czasu, a stale rosnący popyt na ścieżki dźwiękowe Hornera (zwłaszcza po jego tragicznej śmierci) skłonił Roba Townsona do sięgnięcia po taśmy źródłowe. Efektem tego jest „complete score” opublikowany w ramach Varese CD Club z 70-minutowym materiałem zaprezentowanym dokładnie tak, jak wybrzmiewa w filmie.



Gdy po raz pierwszy trafiła do mnie informacja o planach wydania tego specjału, nie przyjmowałem do wiadomości wyłożenia sporej sumy na sprowadzenie rzeczonego krążka zza oceanu. Mając w kolekcji regularną edycję drugiego Kokonu, wątpiłem, by „The Deluxe Edition” odkryło jakieś nowe znaczące karty owej partytury. Okazało się, że miałem rację, bo kilkunastominutowe dodatki skupiały się w głównej mierze na rozwijaniu doskonale znanej nam treści. Jednakże limitowany do 2500 egemplarzy soundtrack okazuje się nie tylko odpowiedzą na rynkową absencję regularnego krążka, ale i wybornym delikatesem, z którego posiadania niejeden kolekcjoner będzie ukontentowany. Obok świetnie zrematerowanego dźwięku postarano się bowiem o piękną szatę graficzną i obszerne teksty autorstwa Jeffa Bonda. Znaczący wydaje się również układ materiału podporządkowany filmowej chronologii. Jest to coś, z czym pierwszy album obchodził się po macoszemu, a co w zamyśle uprościć miało odbiór snującej się powoli muzyki.

Gdy porównamy ze sobą ilustracje do obu Kokonów zauważyć możemy pewne prawidłowości. Nie tylko pod względem tematycznym, stylistycznym, ale i sposobu prowadzenia narracji oraz spottingu. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu stara się unikać przesycania obrazu emocjami i barwami. Dominuje więc niezbędna do kreowania atmosfery mistyka. Mistyka wypływająca z introdukcji do filmu oraz dalszych fragmentów opisujących powrót staruszków na Ziemię. Ukazują to dwa otwierające krążek utwory: Main Title oraz Reunion – oba niedostępne na pierwotnym wydaniu. Podobną wymowę będą miały kolejne „nowe nabytki” w postaci Cutting The Cocoon oraz Sharing Our Brains Out. Jak nie trudno zauważyć, są one ściśle związane i wyprowadzane w kontekście tytułowych kosmitów. Bardzo oszczędne w formie, szanujące przestrzeń, choć zanurzone w ciepłej liryce nie stroniącej od charakterystycznych dla Hornera, ekspresyjnych zrywów. Przy tej okazji umiejętnie dawkowane są również frazy budujące napięcie, czego przykładem jest końcówka Sharing Our Brains Out wychodząca z atonalnymi, nerwowymi smyczkami.



Komediowy, rozrywkowy ton opowiadania jest racjonalizowany za pomocą swingowych melodii. I tutaj po raz kolejny James Horner sięgnął po doświadczenie i warsztat słynnego jazzmana oraz aranżera, Billy’ego Maya. Choć utwory Taking Bernie To The Beach, czy Good Friend w niczym nie odbiegają od analogicznych tworów z pierwszego Kokonu, to jednak Basketball Swing zdecydowanie deklasuje wszystko, co podstało na potrzeby obu filmów. Siedmiominutowy, big bandowy kawałek jest niekwestionowanym highlightem partytury, choć przypisany został do stosunkowo błahej sceny.

Siłą pociągową ilustracji jest ciepła liryka spajająca ze sobą wszystkich bohaterów. Choć aktywna od pierwszych minut podziwianego dzieła, swoje skrzydła rozwija dopiero w drugiej części partytury. Oczywiście najbardziej spójny i jednolity w przekazie będzie materiał z ostatnich kilkudziesięciu minut filmu, bo wtedy właśnie ścieżka dźwiękowa skrupulatnie podąża za dziejącymi się na ekranie wydarzeniami. Prawie czterdziestominutowy epilog rozpoczynamy łagodnym Joe’s Gift. Po raz kolejny James Horner stawia przed nami genialnie spójną, nasyconą emocjami laurkę, odwołującą się do tematycznych highlightów partytury. Przedłużeniem tej idei jest kolejny świetny kawałek, Rememberances – The Break-In. Natomiast wraz z nastaniem Taking Phil atmosfera stopniowo się zagęszcza uaktywniając bardziej suspensowe granie. Ucieczka emerytów potraktowana została dynamicznymi, smyczkowymi frazami osadzonymi na wystukującej miarowy rytm perkusji. Rescue – The Ascension dorzuca do tego zestawu patetyczne trąbki tak żywo odwołujące się do perełek Hornera z gatunku fantasy. Trzeba pamiętać, że kilka miesięcy wcześniej pracował on nad ścieżką dźwiękową do Willow, więc zbieżność pewnych rozwiązań będzie nieprzypadkowa.

Przypadkiem nie jest również finał. James Horner po raz kolejny wypuszcza słuchacza na głębokie wody swojego mistrzowskiego warsztatu – tak bardzo nasyconego barwami i emocjami, że aż wołającego o liczne powroty. Właśnie tutaj wyraźnych rumieńców nabiera motyw główny tej kompozycji, który kilka lat później stanie się podstawą linii melodycznej Wichrów namiętności. Returning Home jest świetnym zamknięciem w tematyczną klamrę tego, co w obu Kokonach najlepsze. I chociaż sequel nie stawia przed nami niczego nowego, to nie sposób odmówić mu pewnego uroku. Przede wszystkim ilustracja uderza w bardziej melancholijny / dramaturgiczny ton, eliminując eksperymenty do niezbędnego minimum. Jest to bardzo jednostajna, a przez to przewidywalna praca. Ale czy gorsza? Po części tak, bo siłą rzeczy pierwszy Kokon miał więcej do zaoferowania. Dlatego też Powrót traktować należy głównie w kategorii miłej dla statystycznego odbiorcy ciekawostki. Niezobowiązującej ani do systematycznego słuchania ani do inwestowania sporych środków na kolekcjonerską, klubową wersję tegoż soundtracku.

Inne recenzje z serii:

  • Cocoon
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze