Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Capricorn One (Koziorożec 1)

(2005/2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 25-03-2016 r.

Dwa lata po oscarowym Omenie i rok przed kultowym Star Trekiem, Jerry Goldsmith postanowił zrewidować swój warsztat, a okazją ku temu był niepozorny film balansujący na pograniczu fantastyki i thrillera sensacyjnego.

Koziorożec 1 (Capricorn One) opowiada o grupie astronautów, którzy przygotowują się do pierwszej marsjańskiej misji kosmicznej. Niestety podczas startu coś zawodzi i ostatecznie załoga pozostaje na Ziemi. Przyznanie się do błędu wiązałoby się z gigantyczną porażką wizerunkową NASA, dlatego też decydenci postanawiają wdrożyć plan awaryjny, który polegać ma na zainscenowaniu tak wyczekiwanego lądowania. Czy autorzy mistyfikacji zdołają utrzymać ten projekt w tajemnicy? O tym przekonujemy się dosyć szybko, gdy do akcji wkracza dziennikarz śledczy, Robert Caulfield. Zarys fabularny wydaje się więc banalny, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę popularne wówczas teorie spiskowe na temat pierwszego lądowania na księżycu. Imponuje natomiast śmiałość z jaką reżyser Peter Hayams uderza we wszelkie instytucje będące narodową chlubą Amerykanów. Kontrowersyjna otoczka jest tylko jednym z wielu elementów wydatnie pracujących na efekt końcowy. Docenić należy również (a może przede wszystkim) niewybredną stronę techniczną i pietyzm w realizacji najbardziej znaczących scen akcji. Swoją znaczącą rolę ma tu również oprawa muzyczna stworzona przez wybitnie zapracowanego wówczas, Jerry’ego Goldsmitha.

Wykreowanie idealnej pod względem nastroju i wymowy kompozycji nie należało do najłatwiejszych zadań. Na pewno do 1977 roku próżno było szukać w filmografii Goldsmitha takiego projektu, który stykałby się na tak wielu gatunkowych płaszczyznach. Bardzo pomocne okazały się kompozycje tworzone na przestrzeni ostatnich dwóch dekad, kiedy to przez jego biurko przewinęła się dosyć śmiała wizualizacja Ziemi będącej we władaniu małp, kilka sensacji oraz szereg filmów oscylujących wokół wątków militarystycznych. Wszystkie te elementy można było zaszczepić na grunt niebanalnego obrazu Hayamsa o tyle, o ile nie będą powodować rozdźwięku w skrzętnie budowanej narracji. Takim rozwiązaniem okazał się prosty podział partytury na dwie frakcje – stworzenie dysonansu między patosem świetnie uwydatniającym wątek misji, a muzyczną awangardą doskonale radzącą sobie z wątkami szpiegowskimi. Ten pierwszy nie powinien w zasadzie dziwić, bo w filmografii Jerry’ego na tym etapie jego kariery funkcjonował już szereg analogicznych tworów. Tym razem Amerykanin postawił na wymykającą się standardom fanfarę opartą na miarowych uderzeniach w klawiaturę fortepianu i instrumenty perkusyjne. I właśnie tak skonstruowany temat stanie się podwaliną wielu późniejszych utworów akcji, między innymi do Star Treka Rebelii. Bardziej fascynujący od strony konstrukcyjnej jest natomiast suspens żywo odnoszący się do awangardowych zabiegów, jakie Jerry implementował między innymi w underscore’owe trzewia Planety małp. Na tym bynajmniej nie kończyło się eksperymentatorstwo Goldsmitha. Dokonując roszad w składzie orkiestry podzielił sekcję smyczkową na dwie frakcje, na które rozpisywał osobne partie. Dęciaki ograniczone zostały do kilku tylko instrumentów akcentujących rytmiczne ostinata oraz fanfary, a sporą odpowiedzialność w kreowaniu zarówno rytmiki, jak i dramaturgii przerzucono na cztery „ciężkie” fortepiany. Tak surowe brzmienie i swoistego rodzaju asceza w zakresie gospodarowania dźwiękiem sprawdziły się w filmie bez zarzutu. O tyle bardziej, że argument muzyczny nie był przez kompozytora nadmiernie wykorzystywany.



Ścieżka dźwiękowa do Korziorożca już na etapie jej powstawania uchodziła za dzieło niewybredne, choć stosunkowo trudne w odbiorze. Aby ułatwić nieco ten przekaz, zaraz po głównej sesji odbywającej się w studiu MGM, postanowiono dokonać również re-recordingu – tym razem w Londynie. Praktyka dosyć popularna w tamtych czasach, mająca na celu nie tylko zoptymalizowanie filmowej ilustracji, ale i uniknięcia płacenia horrendalnych tantiemów dla amerykańskich wykonawców. Jerry wykorzystał ten fakt i na nowo rozpisał półgodzinny zestaw utworów, który w jego mniemaniu najpełniej oddawał charakter partytury. Było to nieco przewrotne myślenie, bo owego re-recordingu dokonywano w znacznie odbiegających od oryginału aranżacjach. Po pierwsze skład orkiestry był większy, a po drugie znaczną część elektroniki, także awangardowych zabiegów, zastąpiono prostą do wykonania i łatwiejszą w odbiorze symfoniką. Okazjonalny soundtrack, który ukazał się wówczas na winylu był więc pewnego rodzaju karykaturą oryginalnej koncepcji, ale zdecydowanie bardziej przystępną dla statystycznego odbiorcy. W takim też duchu powstawały kolejne wznowienia – raz popełnione przez GNP Crescendo, a innym razem (w zupełnie nowym już masteringu) dzięki staraniom wytwórni Perseverance. I takiemu zestawowi przyznałbym następującą ocenę:

Ocena wydania:

Prężnie rozwijający się rynek kolekcjonerski i troszkę bardziej preferencyjne zasady rozdzielania tantiemów stworzyły okienko do sięgnięcia po oryginalne taśmy. Wyraźny krok w tym kierunku poczyniła wytwórnia Intrada, która w 2005 roku wypuściła na rynek kompletną, filmową wersję kompozycji Goldsmitha. Odrestaurowane nagranie trafiło do sprzedaży w limitowanym, trzytysięcznym nakładzie i momentalnie zniknęło z magazynów tegoż labela. Dopiero dziesięć lat później postanowiono wznowić ten kolekcjonerski rarytas, tym razem w ramach regularnego, nielimitowanego tłoczenia. Obok znanych z poprzedniego rzutu utworów na krążku umieszczono również dwa bonusy rozszerzające podstawowy czas prezentacji do blisko godzinnego doświadczenia soundtrackowego. Doświadczenia dosyć uciążliwego i zdecydowanie zarezerwowanego dla najwytrwalszych entuzjastów twórczości Goldsmitha.

Rozdrabnianie się nad każdym elementem tej ilustracji jest bezcelowe. Gdybyśmy bowiem pogrupowali utwory pod względem tematyki i wymowy, okazałoby się, że jest to praca bardzo monochromatyczna, dzieląca przestrzeń na dwie wspomniane wyżej płaszczyzny. Oczywistym fundamentem jest fanfara otwierająca krążek, a która to bezpośrednio odnosi się do podniosłej atmosfery planowanej marsjańskiej misji. Militarystyczne werble, dęciaki i przeciągłe smyczkowe frazy lekko dysonujące z tym patetycznym tonem – jest to w miarę klarowne przesłanie, które wraz z upływem czasu zastępowane jest bardziej uproszczonymi formami. Werbel zastąpiony zostaje fortepianowymi akordami, co dosyć fajnie prezentuje dwuczęściowe Abort oraz Mars. Gdy spojrzymy na ten zabieg w szerszym ujęciu, to okazuje się, że jest to novum, które z czasem na stałe zagości w warsztacie Goldsmitha. Co ciekawe na przełomie lat 80/90 kompozytor odejdzie w stronę bardziej intensywnego grania, ale pod koniec swojego życia na nowo powróci do tych zabiegów.



Ten w miarę dynamiczny początek dosyć szybko zrewidowany zostaje przez ciężkie, suspensowe granie. Owszem, akcja powracać będzie od czasu do czasu w mniej lub bardziej brawurowym wykonaniu, jak chociażby w drugiej części Break Out, ale będą to sporadyczne zrywy. Gros ilustracji to jednak awangardowa zabawa dźwiękiem – szukanie zależności między elektronicznym quasi-ambientem, a pojedynczo wyprowadzanym instrumentarium orkiestrowym. Przypomina to eksperymenty, jakie Jerry popełniał przy okazji Planety małp, z tą różnicą, że tam elektronikę zastępowały wszelkiej maści perkusjonalia. Festiwal atonalnego grania przerywany jest od czasu do czasu jakimś bardziej melodyjnym fragmentem. I tutaj nasza uwaga powinna się kierować w stronę jazzującego Kay’s Theme wprowadzającego w ten oschły, mroczny świat troszkę więcej ciepła.



Uporawszy się z tym ponad 55-minutowym „complete score” mało który odbiorca będzie miał jeszcze ochotę na odkrywanie specjałów, jakie wydawca przygotował swoim słuchaczom. Najbardziej infantylny wydaje się poddany gruntownej edycji Break Out, który w zamyśle producentów miał ukazać różnicę między oryginalnym nagraniem, a re-recordingiem. Najwyraźniej dogadanie się z właścicielem praw do gotowego już nagrania było zbyt dużym wyzwaniem dla Intrady…



Wybaczcie tę małą uszczypliwość, ale po dwóch kolejno spędzonych nad tym krążkiem godzinach, mam ochotę po prostu zapomnieć o nim na co najmniej miesiąc. Bynajmniej nie o pracy Goldsmitha, która pod względem technicznym i funkcjonalnym stoi na wysokim poziomie. Z tego też tytułu nie będę zachęcał do inwestowania w soundtrack od Intrady, a w pierwszej kolejności zaproszę wszystkich czytelników do zapoznania się z filmowym dziełem Hayamsa. Jeżeli słyszana tam muzyka zaintryguje was na tyle, by zasmakować jej w oderwaniu od rzeczywistości filmowej, wtedy gorąco polecałbym sięgnięcie po krótki, ale treściwy album od Perseverance. Bądź jak kto woli po krążek od GNP, gdzie dodatkowo posłuchać możemy fragmentów partytury z Outland.


Najnowsze recenzje

Komentarze