Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Mio nome è Nessuno, Il (Nazywam się Nobody)

(1973)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 17-03-2016 r.

Nobody (w tej roli Terence „ojciec Matteo” Hill) jest młodym i dobrze zapowiadającym się rewolwerowcem. Od dziecka pasjonuje się dokonaniami Jacka Beauergarda, legendarnego kowboja i stróża prawa. Ten marzy już o odejściu na zasłużoną emeryturę i wyjeździe do Europy, gdzie mógłby w spokoju spędzić jesień swojego życia. Za sprawą Nobody’ego, nie będzie to jednak wcale takie łatwe.

Tak w dużym skrócie przedstawia się fabuła komediowego spaghetti westernu Il mio nome è Nessuno (My Name is Nobody, Nazywam się Nobody) w reżyserii Tonino Valeriego. Twórca ten nakręcił min. Dni gniewu z dobrze znaną, głównie dzięki Django Quentina Tarantino, muzyką Riza Ortolaniego. Ważnym punktem w jego karierze było także asystowanie samemu Sergio Leone, gdy ten tworzył kultowe Za garść dolarów. Co istotne, Leone stanął za kamerą kilku scen z Nazywam się Nobody oraz był współautorem filmowej historii. Nie powinno zatem nikogo dziwić, że na napisach początkowych możemy ujrzeć nazwisko Ennio Morricone.

Soundtrack rozpoczyna się od świetnego tytułowego utworu, zawierającego temat, który możemy przypisać rubasznej postaci odgrywanej przez Hilla. Skonstruowany jest on z trzech części. Pierwszą z nich jest komiczny motyw zbudowany na dźwięku przypominającym kwakanie kaczki, do którego w dalszej kolejności dołącza przesympatyczna melodia na flet prosty. Sercem tej kompozycji, przynajmniej w mojej ocenie, jest jednak fantastyczna wstawka z kobiecym chórkiem, wyśpiewującym kolejny, trzeci już temat. Rzeczona kompozycja to z pewnością jedno z najbardziej charakterystycznych dokonań Morricone na polu spaghetti westernu. A przecież, jak doskonale wiemy, dorobek Włocha w tej materii jest ogromny.

W podobnym tonie (lub jeszcze bardziej humorystycznym) utrzymana jest następna przebojowa ścieżka, The Wild Horde, towarzysząca niemal każdemu pojawieniu się na ekranie wędrownej bandy kawalerzystów. Morricone z iście młodzieńczą werwą bawi się tutaj najprzeróżniejszymi środkami wyrazu, jakkolwiek w większości kojarzonymi z jego wcześniejszych prac. Łatwo wpadająca w ucho melodia, gwizdy, pseudo indiańskie okrzyki, gitary, perkusja, świetne partie męskiego chórku – aż ciężko się oderwać od tej niezwykle żywiołowej mieszanki. Ponadto komizmu dodaje wykorzystanie, w ramach refrenu, granego na granicy fałszu Cwału Walkirii Ryszarda Wagnera. Choć uważam, że kompozycja Morricone spokojnie obeszła by się bez tego cytatu, to jednak, muszę przyznać, dobrze wpisuje się ona w nie do końca poważny charakter filmu Valeriego. Warto adnotować, że analogicznej koncepcji Włoch spróbuje dwa lata później na potrzeby ścieżki dźwiękowej do filmu Un genio, due compari, un pollo, tym razem wplatając beethovenowskie Dla Elizy.

Do estetyki muzyki ze spaghetti westernów nawiązuje także temat Jacka Beauregarda, granego przez Henry’ego Fondę. Jest to jedna z prostszych melodii na omawianej ścieżce dźwiękowej. Mimo to nie można jej odmówić elegancji, jakże pasującej do zasłużonego rewolwerowca będącego jedną nogą na emeryturze. Ów temat rozpoczyna się od subtelnej harmonijki, do której następnie dołącza orkiestra. Kompozycja kończy się podniosłą puentą w postaci intonacji wiodącego tematu przez jak zawsze wspaniały sopran Eddy Dell’Orso w akompaniamencie obszernej sekcji smyczkowej. W tym przypadku muzyka z Pewnego razu na dzikim zachodzie stanowiła zapewne dla Morricone „autoinspirację”.

Czwarty z najważniejszych tematów znajdziemy w ścieżce My Fault. Zazwyczaj podkładany jest on pod sceny suspensu (min. oczywiście pojedynki na pistolety). Ciekawym rozwiązaniem jest wykorzystanie tykania budzika, co skutecznie potrafi dawkować napięcie podczas projekcji. Niemniej jednak i tutaj doszukamy się nawiązań do poprzednich ścieżek dźwiękowych włoskiego kompozytora. Przez pierwszą połowę utworu będą nam towarzyszyć na wpół improwizowane partie na specyficznie strojoną gitarę, które przypomną Il Triello z finału Dobrego, złego i brzydkiego. Zaraz po nich wejdzie z kolei charakterystyczne ostinato, jakby wprost zaczerpnięte z Man with Harmonica z Pewnego razu na dzikim zachodzie. Jak widać zatem, kompozycja ta nie grzeszy oryginalnością, aczkolwiek z pewnością potrafi dostarczyć niezłych wrażeń zarówno podczas seansu, jak i odsłuchu soundtracka. Zresztą w ogóle muzyka maestro to jeden z najistotniejszych elementów filmu. Ale czy kogoś to dziwi?

Na resztę albumu składają się głównie wariacje omawianych wcześniej tematów, z których większość nosi, mniej lub bardziej, znamiona ilustracyjności. Niemniej wariacja motywu głównego w With Best Wishes na pewno u niejednego słuchacza wywoła uśmiech pod nosem – swoją drogą poprzedzające go, trąbkowe salwy przywołują skojarzenia z fragmentem czołówki Dobrego, złego i brzydkiego. Na płycie nie obeszło się też bez underscore’u. Natrafimy na niego zwłaszcza w 7-minutowym A Dangerous Barber oraz na szczęście dużo krótszym An Unusual Welcome. Obydwa kawałki to typowe, nic nie wnoszące do całości zapychacze. W zamian za nie decydenci mogli się pokusić o umieszczenie na albumie sympatycznej, napisanej na meksykańską modłę muzyki ze sceny festynu.

Na rynku dostępna jest jeszcze rozszerzona edycja, która zawiera 23 utwory. Po tę płytę radziłbym sięgnąć tylko szerzej zainteresowanym twórczością Włocha, ponieważ podstawowy krążek stanowi chyba najbardziej optymalną prezentację tej muzyki. Jakkolwiek Nazywam się Nobody to kolejna porcja bardzo dobrej, „spaghettiwesternowej” filmówki, balansującej pomiędzy nowymi, kreatywnymi pomysłami, a kilkoma wyświechtanymi schematami. Prawdopodobnie gdyby nie ta świadomość nawiązań do wcześniejszych projektów Morricone, to moglibyśmy mówić o doprawdy świetnej ścieżce dźwiękowej. A tak to tylko i aż „czwórka”.

Inne recenzje z serii:

  • A Genius, Two Partners And A Dupe
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze