Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Roque Baños

In the Heart of the Sea (W samym sercu morza)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 27-02-2016 r.

Gdy swego czasu do miłośników muzyki filmowej dotarła wieść, że ścieżkę do nowej produkcji Rona Howarda napisze (z rekomendacji Guillermo Del Toro i Hansa Zimmera) Roque Baños, wielu z nas zaostrzyło swoje apetyty. W końcu sporo poprzednich filmów reżysera miało świetne, pamiętne ścieżki, a współpraca z takimi tuzami jak Horner czy Zimmer świadczyć mogła o tym, że twórca ten ma pewne wymagania dotyczące umuzycznienia swoich filmów. Baños zaś, zarówno w produkcjach europejskich, jak i popełnionym już po emigracji do Hollywood Evil Dead pokazał, że jest kompozytorem o sporych umiejętnościach. Dodatkowo marynistyczna tematyka od dawien dawna stanowiła inspirację dla wielu kompozytorów, którzy natchnieni przez oceany dawali od siebie co najlepsze. Zatem, ahoj morska przygodo, przed wami znakomita ścieżka do znakomitego filmu…

Dobra, tak miało być. Niestety życie ułożyło zupełnie inny scenariusz, bo nawet już o samym filmie nie można powiedzieć, by się Howardowi udał. Może reżyser nigdy nie był wybitnym wizjonerem kina ale przynajmniej od czasu do czasu potrafił nakręcić bardzo porządne dzieło. Tonące w zieleni (w jakim celu w postprodukcji tak przefiltrowano kolory to nie mam nomen omen zielonego pojęcia) W samym sercu morza nie przekonuje ani jako dramat o konflikcie kapitana z pierwszym oficerem, ani jako blockbusterowa przygodówka o wielorybnikach (kogo dziś zresztą bawi krwawe polowanie na walenie? Japończyków?), ani jako survival o rozbitkach. Na dodatek film wygląda jakieś 6 razy gorzej niż 6 razy tańsze skandynawskie Kon-Tiki. Muzykę też ma bezsprzecznie gorszą.

Baños to bowiem kolejny Hiszpan brutalnie przemielony i wypluty przez hollywoodzkie maszynki do robienia filmów. Stało się to już i z Iglesiasem, i z Navarrete, i z Velázquezem, i jeśli tliła się we mnie nadzieja, że któryś ze zdolnych kompozytorów rodem z półwyspu Iberyjskiego nie da się złamać i przebija się tam z własnym głosem, to zgasła w trakcie seansu In the Heart of the Sea. Jasne, można tłumaczyć że ten score miał być zupełnie inny, że Baños miał tu pomysł i wizję, ale studio zaczęło się wtrącać, domagać zmiany kierunku, podrzucać temp-track, narzucać kliszowe rozwiązania. Być może Howard też miał wizję i wcale nie chciał by jego film kolorystycznie przypominał Matrixa. Może, ale w sumie co mnie to, jako widza i słuchacza, obchodzi?

Fakty są bowiem takie, że score podąża za pozbawionym klarownych idei i tożsamości filmem, będąc podobną, mało składną mieszanką ogranych głównie konceptów, w znaczącej mierze pochodnych dominującego współcześnie w Hollywood stylu, które pewni kompozytorzy dawno powinni wsadzić sobie głęboko w trzy litery (tak, w trzy: R, C i P). Zatem action-score to tak oczywiste i ograne ostinata, że mógłby się pod nimi podpisać właściwie ktokolwiek i można by je podrzucić równie dobrze do kolejnej produkcji Marvela albo następnych Transformersów, czy wszelakiej hollywoodzkiej papki i doprawdy nikt nie zauważyłby różnicy. Mający budować napięcie czy grozę underscore to równie bezbarwna mieszanka brzmień orkiestry i elektroniki, do wykorzystania w pierwszym lepszym horrorze. Do tego Baños dorzuca tu i ówdzie trochę równie kliszowych wstawek na jakieś dęte drewniane by zapachniało egzotyką dalekiej wyprawy czy swawolne, „żeglarskie” skrzypki. Takie to wszystko fascynujące i oryginalne…

Ale sarkazm na bok, bo w tej beczce dziegciu znajdzie się i parę łyżek miodu. Ba, nawet te podróby „RCP-style” wypadają czasem na wyższym poziomie niż zimmerowskiej 'młodzieży’ (chociaż to chyba nie powinno dziwić zważywszy jednak na klasę kompozytora). Taka jest środkowa część The Attack, gdzie banalne z początku ostinato zostaje jednak rozbudowane i czuć w tym wreszcie nie kliszowe rozwiązania, ale emocje. Tak samo mocno „inspirowany” dramatyzmem Zimmera Abandon Ship naprawdę przekonuje i chce się tego słuchać. Ładne momenty znajdziemy też w spokojniejszych, lirycznych utworach z końcówki: druga połowa Homecoming z emocjonalnymi smyczkami, pachnące nieco americaną The Story is Told czy wreszcie The White Whale Chant z niezłą melodią i urokliwym żeńskim wokalem. Nie jest to może „The best of Baños”, ale i tak miła odmiana po nijakiej i beznadziejnie kliszowej pierwszej połowie albumu. Notabene nierówny soundtrack (wydany jako digital-download) jest zwyczajnie za długi, dopchany jeszcze na siłę bonusowymi utworami, jeszcze mnie interesującymi niż wcześniejsza słabsza część ścieżki. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że muzyka na nim prezentuje się i tak nie gorzej niż w filmie (a w końcówce nawet lepiej), co jednak głównie jest „zasługą” obrazu Howarda i nieprzekonującej w nim ekspozycji ścieżki.

Ostatecznie hollwyoodzka, marynistyczna przygoda okazała się dla Bañosa taką samą porażką, jak dla załogi filmowego statku, a starcie z hollywoodzką machinerią miało pewnie szanse powodzenia równe próbie schwytania kaszalota gołymi rękoma. Hiszpan jednak przeżył, przed nim kolejne zmagania z amerykańskim przemysłem filmowym. Czy w końcu wyjdzie z nich obronną ręką? Na pewno nie dokonał tego w kolejnej produkcji, czyli w Risen Kevina Reynoldsa, na szczęście na horyzoncie jest jeszcze kolejna współpraca z Fede Alvarezem (tym od remaku Evil Dead), może zatem warto ciągle mieć nadzieję. Cóż innego nam zresztą pozostało?

Najnowsze recenzje

Komentarze