Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bear McCreary

Boy, The

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 26-02-2016 r.

Kino grozy to wbrew pozorom bardzo dochodowy biznes. Nie trzeba tu szastać grubymi milionami, podróżować po całym świecie, zatrudniać tysiące ludzi zajmujących się produkcją i postprodukcją. Wystarczy niezły pomysł, adekwatna sceneria i wąskie grono ludzi znających się na swojej robocie. O ile więc ze scenerią raczej nigdy nie ma problemu, a strona techniczna stawiana jest wręcz na piedestale, o tyle z pomysłami coś krucho ostatnio. Efektem tego jest zalew remake’ów, odgrzewanych pomysłów sprzed lat i stylizacji. W kategoriach takiego wtórnego widowiska zamknąłbym również najnowszy film Williama Bella, The Boy. Opowiada on o młodej dziewczynie zatrudnionej u pewnej angielskiej rodziny jako opiekunka do dziecka. Ku zdziwieniu Grety, rzekomym chłopcem, którym miałaby się zająć jest naturalnej wielkości lalka. Oczywiście wszyscy domownicy traktują Brahmsa jak żywą istotę i takiej samej postawy oczekują od nowej opiekunki. Początkowo sceptycznie nastawiona dziewczyna dosyć szybko staje się świadkiem wielu niepokojących wydarzeń podkopujących jej pewność siebie. Mamy więc trzy główne czynniki, które odwołując się do klasyki gatunku budują napięcie i grozę. Pierwszym jest tytułowa lalka nasuwająca wiadome skojarzenia. Dosyć istotne jest również umiejscowienie akcji w domu angielskiej, zmanieryzowanej rodziny. No i czymże byłyby powyższe zabiegi gdyby nie klimatyczna oprawa muzyczna?

Autorem takowej jest dokonane znany nam weteran telewizyjnego rzemiosła, Bear McCreary. W przerwach między kolejną porcją żmudnych zajęć lubi podjąć się jakiegoś filmowego potworka, który w jego przypadku (jak do tej pory) ogranicza się do budżetowego thrillera lub horroru. Początek roku 2016 stoi pod znakiem aż trzech tego typu projektów w wykonaniu Beara. O jednym z nich miałem już okazję co nieco napisać i raczej nie były to ciepłe słowa. Las samobójców zaliczam bowiem do największych porażek twórczych amerykańskiego kompozytora. Mało intrygująca, częstokroć nietrafiona ilustracyjnie i przekombinowana w formie ścieżka dźwiękowa nie zachwyciła, mimo szumnych PRowych zapowiedzi McCreary’ego. W podobnym tonie formowane były wpisy dedykowane najnowszej produkcji z muzycznym udziałem Beara – The Boy. Wierząc, że wspomniany wyżej blamaż był tylko pojedynczym wypadkiem przy pracy, postanowiłem dać sobie szansę i przynajmniej wybrać się do kina na film Williama Bella. Co prawda półtorej godziny upłynęło w oczekiwaniu na zakończenie, ale wychodząc z kinowego przybytku mogłem się rozgrzeszyć z wielkiej słabości do muzyki Beara. Tym razem kompozytor wykazał się większą rozwagą i powściągliwością w eksponowanym instrumentarium.



Co ciekawe, podobne wrażenia towarzyszyły odkrywaniu tej muzyki na płycie wydanej nakładem Lakeshore Records. 50-minutowy soundtrack nie pretenduje do miana atrakcyjnego słuchowiska, ale stawia przed nami dosyć poprawną gatunkowo, przy czym bardzo klimatyczną ilustrację. Nie brakuje więc fortepianowo-smyczkowej melancholii, która rości sobie prawo do większości czasu prezentacji. Jakkolwiek dłużąca się batalia pomiędzy dwoma kluczowymi tematami, w końcu ustępuje miejsca bardziej dynamicznym utworom. W przeciwieństwie jednak do hucznego i przekombinowanego Lasu samobójców, Bear McCreary nie narzuca się przerostem formy nad treścią. Intrygować może również piosenka odwołująca się do zawartej w partyturze tematyki. Ale po kolei…

Film The Boy to zderzenie dwóch skrajnie różnych światów – racjonalnego, trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość i oderwanego od niej, uporczywego tkwienia w smutnej przeszłości. Nośnikiem tych sprzeczności są dwie postacie, które stają się punktem wyjścia do stworzenia tematycznych podwalin. Motyw młodej dziewczyny, Grety, to fortepianowa melancholijna melodia, która nie bez powodu kojarzyć nam się będzie z analogicznym motywem Jamesa Hornera z filmu Życie przed oczami. W gruncie rzeczy, The Boy Main Title stawia przed nami ujmującą, budowaną na rytmice walca lirykę, która dosyć często powracać będzie w dalszej części kompozycji, spinając ją również klamrą w zaskakującym epilogu (Goodnight Brahms). Z kolei Brahms obdarzony został swoistego rodzaju kołysanką żywo odnoszącą się do romantycznej twórczości imiennika tejże lalki. Nie są to oczywiste nawiązania. Amerykański kompozytor bardzo skrzętnie je ukrywa pomiędzy snującymi się smyczkami. Niestety to, co w warunkach filmowych sprawuje się bez zarzutu (szczególnie biorąc pod uwagę świetną zabawę przestrzenią w miksie Dolby Atmos), na płycie może się okazać nadwyrężającym cierpliwość smęceniem. A o tym możemy się przekonać słuchając utworów Meeting Brahms, Family Photos, czy The Phone Call and the Lester. Stosunkowo uboga faktura pozwoli nam na analizowanie każdego dźwięku, a stąd tylko mały krok od doszukiwania się skojarzeń. Takowych nie brakuje – zwłaszcza w odniesieniu do mocno wyeksponowanej sekcji smyczkowej. Okazuje się bowiem, że McCreary zainspirowany był nie tylko twórczością Hornera, ale i zimmerowskim Kręgiem, skąd zapewne wyniósł pomysł na budujące napięcie, smyczkowe ostinata.



Nie jest łatwo przebrnąć przez te nastrojowe, choć ukierunkowane na wizualny kontekst fragmenty. Mimo iż w filmie atmosfera zagęszcza się stopniowo, z każdą minutą przekonując nas, że Brahms to nie byle jaka kukła, w partyturze czekamy dosłownie do ostatniej chwili na wytoczenie najcięższych dział. Swoistego rodzaju zapowiedzią nadchodzących wydarzeń są utwory The Attic oraz Rat Blond, gdzie powracają charakterystyczne dla warsztatu Beara perkusjonalia. I póki ograniczają się one do akcentowania wybranych fraz, to nie ma mowy o większych kontrowersjach. Bardziej pretensjonalny wydaje się kluczowy fragment akcji – Out of the Mirror. Czemu? Otóż kompozytor niebezpiecznie balansuje tu na granicy kiczu, opierając linię melodyczną na samplowanych bitach rodem z Terminatora: Kronik Sary Connor. O ile więc wyrzucimy z głowy filmowy kontekst, o tyle nie będziemy skacowani brakiem wyczucia w tej konkretnej scenie.



Na szczęście poirytowanie dosyć szybko zamieniamy na umiarkowaną satysfakcję, a wszystko za sprawą piosenki In My Dream zamykającej zarówno film, jak i krążek. Nie będzie zaskoczeniem, gdy nadmienię, że utwór powstał pod czujnym okiem brata Beara, Brendana. Kolejna współpraca rodzeństwa zaskakuje nie tylko chillstepową formą, ale i wokalem, który tym razem jest zasługą Fyfe Monroe.



Cóż, ścieżce dźwiękowej do filmu The Boy daleko do ideału, ale pod wieloma względami ustrzegła się błędów popełnionych przy okazji Lasu samobójców. Nie jest to jednak Bear McCreary, którego chciałbym słuchać na dłuższą metę. Dlatego też swój romans z soundtrackiem od Lakeshore zakończę na cyfrowej kopii. Po prostu nie miałbym śmiałości postawić tego krążka w towarzystwie serialowych highlightów Amerykanina. Oj bardzo chciałbym dożyć dnia, kiedy albumy z muzyką do Battlestara, Outlandera i Demonów Da Vinci spłoną rumieńcem, gdy do tego zacnego grona dołączy jakaś mocna, filmowa pozycja.


Najnowsze recenzje

Komentarze