Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Pagemaster (Władca księgi)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 18-01-2016 r.

Kariera Joe Johnstona przypomina sinusoidę. Zaczęła się zwyżkową formą (Kochanie zmniejszyłem dzieciaki), po czym systematycznie obniżała poziom proponowanej rozrywki. Już popełniony w 1991 roku Człowiek rakieta sygnalizował niezbyt dobrą komitywę z krytyką i statystycznym odbiorcą. I niestety musiało nastąpić poważne tąpnięcie, by reżyser doszedł do wniosku, że jego sposób narracji nie jest dla widza atrakcyjny, co pozwoliło w przyszłości popracować nad swoim warsztatem. Tym tąpnięciem była spektakularna finansowa klapa dobrze zapowiadającego się filmu, Władca księgi (The Pagemaster). O ile bowiem sam pomysł łączenia ze sobą filmu aktorskiego, tradycyjnej animacji oraz coraz śmielej stosowanej grafiki komputerowej wydawał się interesujący, o tyle historia podróży młodego, pełnego obaw chłopca przez klasykę literatury ociekała banałem. Nie pomogła ani świeżo upieczona gwiazda młodego pokolenia, Macaulay Culkin, ani zapewnienia reżysera, że jego intencją nie jest kopiowanie pomysłów Disney’a, ale wyznaczanie nowych standardów. Utopione w projekcie blisko 30 milionów $ zwróciło się tylko fragmentarycznie.

Takiego obrotu spraw na pewno nie spodziewał się James Horner, który towarzyszył Johnstonowi od początków jego hollywoodzkiej kariery. Dla amerykańskiego kompozytora Władca księgi był poważnym wyzwaniem, bo w przeciwieństwie do dwóch poprzednich filmów Johnstona, tutaj należało znaleźć złoty środek pomiędzy sposobem ilustrowania filmu aktorskiego, a charakterystyczną dla animacji ekspresją. Pomagał fakt, że przecież oba te elementy silnie zakorzenione były w ciepłym, familijnym tonie opowiadania. Nie bez znaczenia okazało się również bogate doświadczenie z animacjami, wśród których wyszczególnić należy Pradawny ląd, Opowieść o dinozaurach, czy też Amerykańską opowieść. Wszystkie te filmy miały jeden wspólny mianownik: kwiecistą symfonikę wspartą niebanalną tematyką. Powyższe tytuły cechowały się również mniejszym lub większym ukierunkowaniem na musicalowe formy ekspresji. Czyli coś, czego ani Johnston ani produkujący David Kirschner absolutnie nie chcieli w swoim filmie. Horner nagrał więc we własnym zakresie piosenkę do sceny podróży i zaprezentował rzecznym decydentom. Utwór Whatever You Imagine tak się spodobał, że przystali na propozycję kompozytora. I całkiem słusznie, bo piosenka okazała się niezłym szlagierem brylującym po listach przebojów wielu stacji radiowych i telewizyjnych. Drugim utworem nagranym na potrzeby napisów końcowych był Dream Away w wykonaniu Lisy Stansfield i Babyface.

Oba te utwory znalazły się na albumie soundtrackowym wydanym przez Fox Music jeszcze w okolicach premiery filmu. Na krążku nie mogło oczywiście zabraknąć i oryginalnej ilustracji, której na potrzeby widowiska powstało niewiele ponad godzinę. Warto tylko nadmienić, że Horner bardzo szczelnie wypełnił filmową przestrzeń pozostawiając bez muzyki jedynie 9 z 75-minut czasu trwania widowiska. I niemalże całość tego materiału trafiła na płytę, co mogło cieszyć zarówno melomanów, jak i miłośników twórczości Amerykanina. Minione od tego czasu dwie dekady skutecznie wyczyściły magazyny z całego nakładu, dając tym samym pożywkę dla spekulantów do windowania cen za „towar” z drugiego obiegu. Dlatego też z dużym entuzjazmem przyjąłem informację, że specjalizująca się w kolekcjonerskich produktach, amerykańska wytwórnia La-La Land Records, podejmuje się próby rynkowego przywrócenia tego świetnego soundtracku. Dla osób rozpoczynających swoją przygodę z muzyką filmową była to więc dobra okazja do nadrobienia zaległości, ale czy dla zaprawianego w boju kolekcjonera, limitowany do 2 tysięcy egzemplarzy specjał mógł się wydać jakkolwiek atrakcyjny?


Jeżeli pod uwagę weźmiemy tylko zawartość muzyczną, to rozszerzone wydawnictwo nie odkrywa nowych horyzontów na tym polu. Osiem minut materiału (z czego połowa, to alternatywne wykonania) nie podwyższają merytorycznej wartości wydawnictwa. Jeżeli jednak uwzględnimy pozostałe czynniki, w tym edytorski, to odświeżony Pagemaster może się okazać łakomym kąskiem dla muzyczno-graficznego estety. Dawno bowiem nie widziałem tak ładnie wystylizowanej szaty graficznej, szczególnie do wznawianej ścieżki dźwiękowej. Gdy wzbogacimy te pozytywne wrażenia o bardziej soczysty, eksponujący górne rejestry mastering, otrzymujemy dopieszczony pod każdym względem, godny naszej uwagi soundtrack.

Zgaduję, że większość czytelników tego portalu kupuje płyty dla zawartości muzycznej, a nie w celu zapychania półek dodatkową porcją wartościowego plastiku. Czym więc może przekonać nas Władca księgi, by rozstać się ze stuzłotowym nominałem? Już pierwszy utwór będzie w stanie po części odpowiedzieć na to pytanie. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że słyszane tu Main Title, to kwintesencja warsztatu Hornera – szczególnie w odniesieniu do kina familijnego. Mamy więc potężną fanfarę ścielącą grunt pod główną tematykę, a wszystko to ubrane w piękne symfoniczno-chóralne szaty (orkiestrowane pod nadzorem Dona Davisa!). Ten dwuminutowy utwór zdradza również podejście kompozytora do rzeczonego dzieła. Oto bowiem początkowe frazy silnie zakorzenione są w muzycznym wyobrażeniu gatunku fantasy (o czym świadczy konstrukcja fanfary), by wraz z upływem czasu ustępować miejsca charakterystycznej dla animacji ekspresji.



Zanim jednak na dobre zanurzymy się w Mickey Mousingu, przed nami utwór stanowiący niejako portal do fikcyjnej, książkowej krainy. A Stormy Ride To The Library rozpoczynamy iście holstowskim marszem. Dalsza część utworu to dzielenie przestrzeni między dźwiękonaśladowczymi formami, a podniosłymi, wagnerowskimi przerywnikami – idealnie oddającymi grozę filmowej sceny. Gdy miejsce akcji przenosi się do tajemniczej biblioteki, zmienia się również i nastrój kompozycji. Wznoszące się i opadające smyczki w Library Card roztaczają nad muzyką płaszczyk mistycyzmu. Jednakże prawdziwą jej ostoją jest czterominutowy, mistrzowsko rozpisany utwór The Library… The Pagemaster…. Zarówno pod względem estetycznym, jak i funkcjonalnym jest to niewątpliwy highlight partytury. Ciekawe, czy John Williams ilustrując pierwsze sceny Harry’ego Pottera mierzył się z upchniętym w temp track utworem Jamesa Hornera? Całkiem prawdopodobne.


Troszkę bardziej oczywisty jest fragment rozpoczynający naszą książkową przygodę. Ciepła liryka nie stroniąca od typowej dla animacji dynamiki towarzyszy scenie zapoznania z dwiema ożywionymi książkami – Adventure i Fantasy. Podróż ta obfitować będzie w wiele zaskakujących, ale i trzymających w napięciu fragmentów. Pod względem muzycznym na pewno wyróżni się Towards The Open Sea, gdzie napotkamy piękne, rytmiczne marsze jawnie nawiązujące do twórczości Korngolda. Troszeczkę bardziej uwspółcześnioną interpretacją pirackich motywów, osadzoną na gruncie warsztatu Hornera, jest Pirates. Największą dramaturgią cechuje się jednak finałowa konfrontacja z wielkim smokiem, którą rozpoczyna podniosły fragment muzycznej akcji w Fire Breathing Dragon. Następujący po nim Swallowed Alive! / The Wonder In Books to siedmiominutowa podróż przez to, co w muzyce Hornera najlepsze. Kompozytor po raz kolejny zawstydza filmową treść bardzo emocjonującym finałem. Mamy więc długo kumulowane napięcie prowadzące do podniosłej fanfary opisującej zwycięstwo nad smokiem. Chwila wyciszenia i stawiana jest przed nami heroiczna, najbardziej kwiecista aranżacja tematu przewodniego. Tym sposobem doprowadzani jesteśmy do dziejącego się już w „realnym świecie” epilogu filmowego.

Kimże byłby Horner, gdyby nie próbował przynajmniej symbolicznie nawiązać do popełnionych niegdyś prac. Odstawiając na bok całe stylistyczne zaplecze, okazuje się, że silnym fundamentem, na którym kompozytor oparł wątek mistyki i grozy, jest Coś paskudnego tu nadchodzi . Najbardziej daje się to odczuć słuchając Dr. Jekyll And Mr. Hyde. Z kolei swingowy motyw akcji z Meeting Adventure And Fantasy oparty został na analogicznych formach implementowanych kilka lat wcześniej w Kochanie zmniejszyłem dzieciaki. Spektrum nawiązań jest szersze, bo i przecież patetyczne trąbki przypominać nam będą zarówno fragmenty akcji Willow, jak i Star Treka, ale wszystko sprowadza się do jednego stwierdzenia: praca Hornera nie jest w żadnym wypadku odkrywcza. W kontekście wielu poprzednich partytur wydaje się jednak bardziej atrakcyjna dla przeciętnego odbiorcy. Wszystko za sprawą klarownego języka, jakim się posługuje Amerykanin. Zwięzła i bogata treść również nie pozwala przejść obojętnie obok tego krążka. Niesamowite zderzenie dwóch sposobów ilustrowania jest pod wieloma względami bardzo osobliwe w warsztacie Hornera. Jeżeli bowiem miałbym wskazać ścieżkę dźwiękową, która zarzuca pomost między eksperymentatorską twórczością tego kompozytora z lat 80-tych, a bardziej zrównoważoną symfoniką lat 90-tych, to byłby to właśnie Władca księgi.

Na koniec warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czy proponowany przez La-Lę krążek ma potencjał zepchnąć z półki podstawowe wydanie z 1994 roku? Posiadaczom oryginalnego soundtracku radziłbym się głęboko zastanowić nad sensem kupna tegoż specjału, bo jeżeli weźmiemy pod uwagę samą zawartość płyty, to nie ma tu nic odkrywczego. Natomiast jeżeli ważny jest dla was całokształt wydawnictwa– w tym również szata graficzna – to jest to soundtrack wart swojej ceny.


Najnowsze recenzje

Komentarze