Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ludwig Goransson

Creed (Creed: Narodziny legendy)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-01-2016 r.

Każdy gatunek filmowy ma swój fundament i wyrastającą z niego legendę. Kino bokserskie ma charyzmatycznego Rocky’ego Balboę, który nie tylko zwrócił uwagę widowni na tę dosyć popularną w Stanach Zjednoczonych dziedzinę sportu, ale przede wszystkim otworzył przed Sylwestrem Stallone bramy Hollywood. Filmy sportowe mają jednak to do siebie, że dosyć szybko wyczerpuje się ich konwencja. Czwarta, czy piąta produkcja opowiadająca o losach tego samego zawodnika, który w zasadzie osiągnął już wszystko, nie ma tak dużej siły oddziaływania, jak historia ambitnego młodzika mierzącego się ze swoimi słabościami. Dlatego też dosyć dobrym zagraniem ze strony filmowców było odesłanie boksującego, podstarzałego już Rocky’ego do narożnika. Weteran stanął więc u boku jakże żądnego sukcesów adepta – Adonisa Creeda – syna tragicznie zmarłego (w czwartej odsłonie serii) mistrza wagi ciężkiej, Apollo.

Widowisko Ryana Cooglera o wymownym tytule Creed – Narodziny legendy, to nic innego, jak zmiana wizerunkowa serii. Wtłoczenie w ten legendarny filmowy „organizm” młodej, świeżej krwi, pozwoliło nie tylko ponownie rozbudzić apetyty starszych fanów. Przede wszystkim dało sposobność dotarcia do współczesnego odbiorcy poszukującego swojej tożsamości. Obok tak istotnych elementów, jak dynamika montażu nadążająca za stale zmieniającymi się standardami, niewątpliwym atutem wydaje się tutaj świetna kreacja tytułowego Creeda w wykonaniu Michaela B. Jordana. Przy dosyć skostniałym Stallone wydaje się on prawdziwą gwiazdą kradnącą całe show. Owe widowisko ogląda się więc z nie lada entuzjazmem. O tyle bardziej, że cała sfera wizualna wzmacniana jest niebanalną oprawą muzyczną.

Co ciekawe, autorem takowej nie jest ani ojciec legendarnego soundtracku do pierwszego filmu z serii, ani żaden inny, znany twórca muzyki filmowej. Ryan Coogler postawił na sprawdzonego ziomka – Ludwiga Goranssona – młodego kompozytora szwedzkiego pochodzenia, z którym znał się już od czasów studiów. To właśnie tworzone wówczas etiudy filmowe zbliżyły obu artystów, co pozwoliło na późniejsze wspólnie wkroczenie w wielkoformatowe kino. Najpierw Fuitvale Station, aż w końcu długo planowana (jeszcze w czasie studiowania) kontynuacja Rocky’ego. Dla młodego Szweda nie lada wyzwaniem było zmierzenie się z kultową partyturą Contiego, bo przecież pojawiający się na ekranie Balboa aż prosił się o przynajmniej symboliczne nawiązania tematyczne. Poniekąd sentymentalna wymowa dzieła, ale nie odcinająca się od triumfalnego patosu, jeszcze bardziej popychała wyobraźnię w kierunku klasycznych, orkiestrowych środków muzycznego wyrazu. Z drugiej strony film Cooglera zaglądać miał na niziny społeczne, a dokładniej na parkiety podmiejskich siłowni będących dla lokalnej młodzieży istną kuźnią charakterów. Przy zderzeniu ze środowiskiem afroamerykańskim zobligowało to kompozytora do zaimplementowania bardziej współczesnych środków muzycznego wyrazu, tudzież elementów trip-hopowych i r’n’b. Czy z tak piorunującej mieszanki mogło wyjść coś dobrego? Oczywiście!



Zaiste ciekawie prezentuje się cały proces tworzenia tej oprawy. Otóż kompozytor udał się na siłownię, by zarejestrować tzw. „dźwięki tła”. Uderzenia w worek treningowy, maty, naciąganie lin, odgłosy zawodników i dźwięki gongu… To wszystko posłużyło do stworzenia struktur bitowych i elementów wypełniających podstawową linię melodyczną. Takie organiczne granie, mimo schematów, na których wyrosło, okazało się dosyć odważne na wielu płaszczyznach – zwłaszcza wokalnej. Na potrzeby filmu Goransson stworzył bowiem kilka piosenek wykonywanych przez Biancę, dziewczynę Adonisa. Mało tego, kompozytor stanął nawet przed kamerą wcielając się w rolę gitarzysty akompaniującego młodej piosenkarce. Tak duże zaangażowanie musiało przełożyć się na finalną jakość produktu, aczkolwiek jeszcze po pierwszych pokazach testowych Szwed nie był do końca zadowolony ze swojej ilustracji. Dlatego też raz jeszcze wszedł do studia, aby nieco „podkręcić” dramaturgię kluczowych scen. Tak skonstruowana oprawa muzyczna nie miała prawa przepaść w filmowej treści.

Zanim jednak dane mi było się o tym przekonać, zupełnie przypadkiem przygodę z tym projektem rozpocząłem od przesłuchania soundtracku wydanego nadkładem Sony Music. Jakież to było pozytywne zaskoczenie! Przyznam, że tak miłego rozczarowania nie przeżyłem od momentu sięgnięcia po inny tegoroczny highlight – Kryptonim U.N.C.L.E. Goransson ukradł moją uwagę na całą godzinę czasu prezentacji, choć początki wydawały się niepozorne. Ambientowy Juvy nie stwarzał bowiem pola do nawiązania szybkiego kontaktu z (wydawać się mogło) surową i szorstką ilustracją. Pierwsze lody przełamał więc gitarowy temat przewodni zaprezentowany w Adonis. Przebijająca się z elektronicznego tła orkiestra zwiastowała zmianę nastroju na bliżej skojarzony z filmową serią Rocky’ego. Na większe fajerwerki w tym zakresie musiałem niestety jeszcze troszkę poczekać.

Początek filmu, to w większej mierze poznawanie bohaterów i realiów w jakich funkcjonują. Po burzliwym dzieciństwie życie Adonisa ulega względnej stabilizacji. Ale znudzony korpokarierą chłopak postanawia pójść w ślady ojca i udowodnić całemu światu, że nie był wypadkiem „przy pracy”. Prosząc o pomoc byłego mistrza, Rocky’ego Balboę, uruchamia łańcuch wydarzeń, które na zawsze zmieniają jego los. Sam moment zderzenia tych dwóch postaci nie przynosi nam żadnych inwazyjnych momentów. Aczkolwiek prosta kombinacja trąbki i litycznego motywu Adonisa, wykonywanego na gitarze lub przy wsparciu mruczących wokali, ściele przed nami lekko melancholijny ton, w którym zanurzony jest cały wątek sentymentalnego powrotu do przeszłości boksera. Więcej patosu przynosi pierwsza fanfara skonstruowana na potrzeby telewizyjnego spotu przyszłego przeciwnika Adonisa – Conlana. Na tak wylewną symfonikę wypływającą z działań głównego bohatera, tradycyjnie, poczekamy.



Panoramę przygotowań do pierwszego starcia wypełniają liczne interludia i sceny z prywatnego życia Adonisa. I tutaj najwięcej przestrzeni Goransson oddaje elektronicznym środkom muzycznego wyrazu. Warto chociażby zwrócić uwagę na utwory Breath czy Shade You diegetycznie wyrastające z filmowej treści, tudzież „komponowane” przez dziewczynę boksera, Biancę. Szkoda, że w albumie od Sony nie znalazły się wokalne wersje tych kawałków. By usłyszeć takowe trzeba będzie zaopatrzyć się w dodatkowo opublikowany album songtrackowy. Wracając jednak do muzyki ilustracyjnej, to punktem przełomowym na krążku od Sony jest niewątpliwie utwór Front Street Gym, którym otwieramy sobie bramę do bardzo elektryzujących trzech kwadransów. Całkiem odważny kawałek z pierwszego sparringu, nie stroniący od elektronicznych środków wyrazu, daje nam sposobność, by po raz pierwszy zasmakować patetycznego, pełnookiestrowego aranżu tematycznego. I choć nie stawiałbym go na równi z kultowym motywem Contiego, to na pewno jest godnym substytutem w rozpoczynanej (mam nadzieję) nowej serii. Od tego momentu niemalże każda kolejna minuta stara się podtrzymać wysoki poziom kompozycji.

Oczywiście z tym „wysokim poziomem” bywa różnie, bo o ile montaże przygotowań wypadają naprawdę apetycznie, to już fragmenty starć mają prawo budzić mieszane uczucia. Walka ze Sporino ( The Sporino Fight) jest więc nieco bardziej eksperymentatorskim pulsującym bitem z konkludującą pojedynek triumfalną fanfarą. Troszkę więcej odwagi prezentuje finałowa konfrontacja (Conlan Fight), gdzie chęć udowodnienia swojej wartości ściera się ze strachem przed bardziej doświadczonym przeciwnikiem. Stąd też w fakturze pojawiają się eteryczne sample wsparte mocnymi akcentami perkusyjnymi, kojarzącymi się z pracami Hansa Zimmera i Toma Holkenborga. Przymykając oko na te wątpliwej jakości inspiracje trzeba docenić bardzo dobrą funkcjonalność fragmentów z finalnej konfrontacji. Największe show robi oczywiście końcówka, kiedy do głosu dochodzi nie tylko mocarne, patetyczne wykonanie tematu Adonisa, ale i świetnie zaaranżowany motyw Rocky’ego. Na płycie będzie to utwór You’re a Creed, który zliczam do grona najciekawszych z rzeczonego soundtracku.



Jeżeli jednak miałbym wskazać absolutny highlight – kawałek, do którego wracam i wracał będę jeszcze nieraz – to będzie nim If I Fight, You Fight (Training Montage). Każdy poprzedni film z serii pokazywał, że największe szlagiery wyrastały na scenach przygotowań do końcowej konfrontacji i Ludwig Goransson nie podważa tej tradycji. Idąc niejako naprzeciw potrzebom łączenia dwóch muzycznych światów – ilustracyjnego patosu i współczesnych trendów – stworzył arcyciekawy miszmasz, w którym nie brakuje zarówno łatwo wpadającej w ucho podstawy rytmicznej, jak i niewybrednej symfoniki. Na szczególną uwagę zasługują ostatnie dwie minuty, gdzie do głosu dochodzi epicki chór. Prostota tekstu nawiązuje do Gonna Fly Now i spuszczę na to zasłonę milczenia, ale pomijając te zabiegi, okazuje się, że otrzymujemy szalenie przebojowy kawałek, który z powodzeniem walczyć może o laur najlepszego utworu roku 2015. Warto tylko wspomnieć, że jego filmowa wersja (którą de facto możemy usłyszeć na songtracku) wzbogacona została o elementy hip-hopowe oraz wokal Jhene Aiko. Podobne zmiany dotyczą również suity z napisów końcowych. Ot taka ciekawostka, która zdecydowanie lepiej sprawdza się w warunkach filmowych aniżeli w indywidualnym odsłuchu.

I choć wszystkie znaki na niebie wskazują, że mamy do czynienia z jedną z ciekawszych prac sezonu, to jednak nie obyło się bez drobnych wpadek. Dla wielu może być nią kwestia dialogów rozsianych między utworami. Mi osobiście one nie przeszkadzają, a nawet byłbym w stanie przyznać, że czasami świetnie uwypuklają nastrój słuchanej muzyki. Zdaję sobie jednak sprawę, że wielu miłośników muzyki filmowej podchodzi do tego typu zabiegów z wielką rezerwą. Zatem producenci mogli to uwzględnić kompilując materiał na krążek. Zupełnie zbędnym wydaje się również zamykający krążek Creed Suite będący jakąś dziwną hip-tropową wariacją na tematykę i dialogi filmowe.

Nie zmienia to faktu, że jestem pod dużym wrażeniem tego, co odnalazłem na ścieżce dźwiękowej do Creed. Początkowe miłe zaskoczenie oprawą muzyczną od zupełnie nieznanego mi kompozytora stopniowo ewoluowało do istnego zafascynowania treścią. Mam świadomość wielu słabości wynikających głównie z nieociosanego jeszcze warsztatu Szweda (ot chociażby, jak trochę niezbyt dopracowany miks), ale w ostatecznym rachunku nikną one w emocjach, jakie towarzyszą odsłuchowi. Emocjach dosyć zbieżnych z odsłuchem pierwszego Rocky’ego, bo niejako Goransson podąża wytyczonymi przez Contiego ścieżkami. Jeżeli więc kończąc godzinną przygodę z soundtrackiem ma się nieodpartą ochotę na natychmiastową powtórkę, to znak, że coś jest na rzeczy. Polecam – zarówno ścieżkę dźwiękową, jak i dobry film Cooglera.


Inne recenzje z serii:

  • Rocky
  • Creed II
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze