Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Braveheart (20th Anniversary Edition) (Braveheart – Waleczne serce)

(2015)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 05-01-2016 r.

Gdybyśmy przeprowadzili ranking najlepszych kompozycji filmowych Jamesa Hornera, to obok Titanica, Wichrów namiętności, ewentualnie drugiej części Star Treka, na pewno dosyć wysoko (być może najwyżej?) uplasowałaby się ścieżka dźwiękowa do Bravehearta. Nominowana do Oscara, pozytywnie oceniana przez krytykę i uwielbiana przez miliony słuchaczy – nie tylko zagorzałych pasjonatów soundtracków. Partytura Hornera przeszła do historii muzyki filmowej jako jedno z największych osiągnięć w tej dziedzinie, a wszystko dzięki wspaniałej tematyce i genialnemu wręcz wyczuciu nastrojów panujących w filmie.

Muzyka Amerykanina prawdopodobnie nie wspięłaby się na gatunkowy Mount Everest gdyby nie była inspirowana dobrze zrealizowanym i jakże naładowanym emocjami filmem Mela Gibsona. Po średnio udanym debiucie w postaci Człowieka bez twarzy, słynny aktor i świeżo upieczony reżyser postanowił zmierzyć się z legendą walczącego o wolność Szkotów, Williama Wallace’a. Oscarowe dzieło, mimo niezbyt spektakularnego sukcesu finansowego, zyskało bardzo przychylne opinie krytyki, a z biegiem czasu stało się ikoną kinematografii lat 90-tych. Dziś, przeszło 20 lat po premierze, śmiało możemy powiedzieć, że był to również jeden z najlepszych reżyserskich projektów Gibsona – nie narzucający się przerostem formy nad treścią, jak Pasja, a już na pewno nie grzeszący naiwnością niczym Apocalypto. Sporo z tej autentyczności zawdzięczamy nie tylko doskonałym kreacjom aktorskim, ale właśnie ścieżce dźwiękowej Jamesa Hornera. Ścieżce, która bardzo często staje się niemym narratorem przeprowadzającym nas przez koleje losu Williama Wallace’a.

James Horner wielokrotnie porównywał komponowanie do malarstwa. Mówił, że tworzenie ilustracji, to przede wszystkim umiejętne odczytywanie barw i nanoszenie ich na płótno – w tym przypadku pięciolinię. Historyczne tło Bravehearta z towarzyszącą całemu opowiadaniu dramaturgią, to niezwykle inspirująca przestrzeń, z której można, a wręcz powinno się wynieść wiele pięknych, czasami dających do myślenia pejzaży. Już we wstępnych rozmowach z Hornerem Gibson sugerował, aby muzyka do jego filmu była głęboko zakorzeniona w trzynastowiecznej kulturze. Z drugiej strony miała przemawiać prostym, melodyjnym, polichromatycznym językiem. Amerykański kompozytor, wiedząc dokładnie że etnika tamtego okresu byłaby za ciężka w starciu z hollywoodzką wymową obrazu, zaproponował posłużenie się symboliką. Owa symbolika miała wypływać z bardziej współczesnego instrumentarium, a kojarzonego z miejscem toczącej się akcji. Melodyka natomiast miałaby już wypływać z bezpośrednich inspiracji obrazem. W przypadku Hornera wiązać się to miało z kwiecistą symfoniką opartą na pięknych, lirycznych tematach.



Właśnie ową chemię między materiałem lirycznym, a etniką najbardziej doceniono w kompozycji Amerykanina. Soundtrack, który ukazał się nakładem Decca Records, znikał ze sklepowych półek w błyskawicznym tempie, stając się na przestrzeni lat (obok Titanica i Gladiatora) najbardziej rozchwytywanym kompaktem z muzyką filmową. Nie dziwne zatem, że wydawcy postanowili wykorzystać tę dobrą koniunkturę. Niestety, wypuszczając na rynek More music from Braveheart nie sprostali wygórowanym oczekiwaniom miłośników gatunku. Krążek wypełniły bowiem głównie te same utwory słyszane na pierwszym soundtracku, a wzbogacone tu o elementy dialogów. Nowej muzyki było raptem 7 minut. Sporo do życzenia pozostawiała również kwestia masteringu zniekształcającego nagranie. I niestety, wiele lat trzeba było czekać na ponową próbę zaprezentowania tej muzyki – tym razem w bardziej godziwy sposób.

Przygotowania do wypuszczenia kompletnej ilustracji filmowej podjęto jeszcze na długo zanim świat obiegła informacja o tragicznej śmierci Jamesa Hornera. Przy współpracy z Icon Productions, Universal Music i Paramount Pictures, wytwórnia La-La Land Records uzyskała dostęp do dwuścieżkowego mastera zawierającego cały zrzut z sesji nagraniowej. Za aprobatą samego kompozytora zabrano się więc do kompletowania filmowej wersji soundtracku. Jeszcze za życia Hornera ukończono montaż całości, ale kompozytor nigdy nie doczekał się premiery dwupłytowego specjału. Być może to właśnie śmierć artysty wpłynęła na znaczne oddalenie w czasie premiery. Możliwe również, że wydawcy chcieli uniknąć walki o klienta w pokrywających się datach premier innych nowości z repertuaru Amerykanina. Ostatecznie zatem krążki trafiły do sprzedaży dopiero w grudniu 2015 roku. A ci, którzy od kilku miesięcy (słusznie zresztą) narzekali, że propozycja wydawnicza La-Li nie nadąża za mocną konkurencją, teraz musieli przeprosić się z odkładanymi na święta oszczędnościami.


Przepraszałem i ja, że w momencie, gdy dotarła do mnie informacja o rozszerzonym wydaniu Bravehearta śmiałem wątpić w sens tak obszernego soundtracku. Nieraz bowiem okazywało się, że kompletna partytura niszczyła pierwotny, bardzo dobry wizerunek skrojonego na potrzeby odbiorcy albumu. A krążek z 1995 roku wydawał się idealnym w swoim formacie. Zawierał wszystkie najbardziej istotne elementy ścieżki dźwiękowej zaprezentowane w dosyć optymalnym czasie. Obawa o jakość dwupłytowego kolosa była więc jak najbardziej na miejscu. Na szczęście obawy te zdewaluowały się już po pierwszym odsłuchu. Okazało się, że ścieżka Hornera w jej najpełniejszym wydaniu nie traci zbyt dużo na szeroko pojętej słuchalności. Owszem, materiał uzupełniający znaną z oryginalnego soundtracku treść nie wnosi wiele nowego, ale daje sposobność do wniknięcia w strukturę partytury i zamysł autora ścieżki. W spowitym mrokiem underscore przeprowadzającym nas przez pierwsze minuty filmu kryje się bowiem wiele nieśmiało dawkowanych melodii, które w dalszej części ewoluują do mocarnych tematów.

Już u progu naszej przygody zderzamy się z niepublikowanymi do tej pory fragmentami. Filmowy Main Title wzbogacony jest tu o sekwencję melancholijnej introdukcji ścielącej przestrzeń do wprowadzenia nas w miejsce i realia toczącej się akcji. Dalsza część zawierająca motyw główny jest już nam doskonale znana. I tak oto na albumie od La-Li napotykamy się na wiele innych utworów, które wybrzmiewają tutaj w filmowej, nieco wydłużonej wersji. Przykładem może być Revenge, gdzie zamiast mocnego uderzenia w kotły kończącego ścieżkę, stawiany jest przed nami mroczny, ambientowy dźwięk podtrzymujący napięcie przez kolejne pół minuty. Innym przykładem może być wydłużony o kilka taktów The Battle Of Stirling. Ciekawiej prezentuje się natomiast utwór, który podczas produkcji przeszedł drobną koncepcyjną metamorfozę. A mowa tu o The Princess Pleads for Wallace’s Life częściowo pozbawionym żeńskich partii chóralnych. Oczywiście na drugim krążku nie mogło zabraknąć i albumowej wersji. Jak zatem widzimy specjał La-Li wychodzi naprzeciw oczekiwaniom głównie najbardziej zagorzałych fanów muzyki filmowej, którzy czerpią przyjemność z doszukiwania się takich drobnych smaczków. Część z nich skonfrontować możemy z dołączonymi do drugiego krążka alternatywnymi wykonaniami. Problem w tym, że nie odkrywają one znaczących elementów pracy, a dla statystycznego odbiorcy będzie to tylko zbędne przedłużanie procesu odsłuchu.

Więcej treści wniosą natomiast utwory, które nie zostały wcześniej opublikowane. Wśród całej gamy budujących napięcie fraz – może niezbyt inwazyjnych – wyszczególnić możemy kilka naprawdę wartych uwagi perełek. Na pierwszym miejscu należy wyróżnić Romantic Alliance, które w pięknej aranżacji przedkłada nam temat miłosny. Horner nie szczędzi tu dramaturgii wyciskając z sekcji smyczkowej wszystko, co tylko się da. Dosyć istotnym, zanurzonym w muzyce epoki dodatkiem, jest śpiewane przez duet a capella, łacińskie Domino Fidelium. Natomiast niezobowiązującą ciekawostką, mocno osadzoną w warsztacie Hornera połowy lat 90-tych, jest Prima Noctes angażujące znane (między innymi z Vibes oraz Titanica) sample wokalne. I właśnie ten materiał pozwala nam utwierdzić się w przekonaniu, że partytura Hornera, mimo barwnej tematyki i niebanalnej formy, jest wypadkową wielu popełnionych wcześniej prac.

Wśród wielu dodatków wypełniających przestrzeń drugiego krążka nie mogło również zabraknąć i muzyki źródłowej. Scottish Wedding Music oraz Drum Roll / Sleepy Maggy mogłyby śmiało zaistnieć w podstawowej prezentacji soundtracku – ot chociażby jak to miało miejsce w kompletnych wydaniach Władcy Pierścieni, gdzie folkowe przygrywki rozładowywały napięcie i dawały okazję do oderwania się od ciężkiej w wymowie ilustracji. Są to jednak szczególiki, które nie mają prawa wpłynąć na finalną ocenę wydania. A takowa definiowana będzie przez dwa znaczące czynniki: doświadczenie odsłuchowe i merytoryczną wartość zgromadzonego na obu krążkach materiału. Niestety mogę być mało obiektywny wypowiadając się o tym pierwszym. Do muzyki Hornera podchodzę bowiem z iście fanowskim zacięciem. Odrzucając jednak cały emocjonalny bagaż związany z tą szczególną pracą, myślę że warto docenić stosunkowo dobrą komitywę, jaką partytura Amerykanina nawiązuje ze statystycznym odbiorcą. Mimo wielu ciężkich w obyciu fragmentów, Braveheart dalej pozostaje szalenie atrakcyjnych słuchowiskiem pozwalającym zasmakować zarówno hollywoodzkiego przepychu, jak i enitcznego grania. Co zaś się tyczy merytorycznej zawartości, to w dalszym ciągu na piedestale postawić muszę oryginalny, wydany w 1995 roku soundtrack. To właśnie na tym niespełna 80-minutowym krążku odnajdujemy praktycznie wszystko, co chcielibyśmy usłyszeć z kompletnej partytury. Niemniej jednak obecność specjalnego, rozszerzonego wydania cieszyć może podwójnie. Z jednej strony, że będzie to miły prezent dla wszystkich kolekcjonerów i zagorzałych miłośników twórczości Jamesa Hornera. Największym atutem będzie jednak nowy mastering i wspaniała jakość dźwięku, czego (niestety) zabrakło na krążku sprzed 25 lat.


Inne recenzje z serii:

  • Braveheart
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze