W odległej Australii nie zawsze bywa kolorowo. Pośród postkolonialnych rezydencji i sunących rozgrzanym asfaltem dwuśladowców czai się bowiem mafia. Nie jest to jednak klasyczna grupa wsparcia odziana w garnitury od Hugo Bossa, dowodzona przez zachrypniętego padre. Przeciwnie, to w pełni udomowiona familia, która w przerwie między napadami i strzelaniem na lewo i prawo smaży placki lub ogląda powtórki z lekkoatletycznych mistrzostw. Mimo to, reguły jakie w niej panują nie odbiegają od standardów wyznaczonych przez ich włoskich odpowiedników. Liczy się rodzina, rodzina i jeszcze raz rodzina. I w tą delikatną, wiecznie naprężoną strunę uderza David Michôd w Królestwie Zwierząt, relacji z życia mafiosów, których beztroskie wybryki na ulicach Melbourne zderzą się wkrótce z twardą i surową rzeczywistością kreowaną przez wszelkie służby stojące na straży prawa.
Australijski kompozytor Antony Partos, z mała pomocą Sama Petty’ego, zabiera nas w tą niebezpieczną podróż od strony muzycznej. W materiałach dla prasy od Sony Pictures Classics obaj panowie wyrażają się dość jasno – syntetyczne tekstury mają nam zastąpić wszelkie orkiestracje. Będziemy imitować instrumenty małymi środkami, ale tak by osiągnąć gigantyczny efekt. Założenie ze wszech miar wzniosłe, choć nie do końca prawdziwe, bo za chwilę Partos dodaje, że instrumenty owszem będą, tylko dozowane, a wszystko dla woreczka efektów, bez których już teraz przyznam, ten film by się nie udał. Sama struktura pracy, według słów Petty’ego, podzielona jest na trzy części, zaczynając od niepokoju.
Przedsionkiem do zobrazowania relacji rodzinnych na ekranie jest częsty najazd kamery na dyskretną galerię zdjęć pstrykniętych w czasie uroczystości szkolnych, pierwszych wygranych meczy bejsbola czy urodzin. Często również towarzyszy temu dźwięk nieodebranej wiadomości w telefonie lub lekka, zaskakująco znajoma melodyjka pod pianino, zaczerpnięta bardziej ze stałej ekspozycji niż skomponowana na tę wyjątkową, niedzielną okazję. Zaciekawia zatem podejście reżysera Królestwa Zwierząt. W czołówce nieśpiesznie smaruje obiektywem po ściennych obrazach przedstawiających dostojność dzikich stworzeń. Lwy i tygrysy to przestępczy kamuflaż bohaterów. Brak uśmiechniętych buziek za dziecka wskazuje na silne upodobanie do drapieżców i ciągłej walki. Utwór Animal Kingdom wkracza zatem z pełna powagą przetworzonych organów i kobiecą wokalizą. Na dwuminutowym odcinku fragment zgrabnie przyśpiesza, napędzany gitarą basową, po czym urywa całość i wbija w syntetycznie rytmiczne wahadełko, tworząc mocny, niczym cement, antyilustracyjny podkład – kawałek This Is Where I Was. Pierwszego kolorytu, które w pełni wychwyci nasze ucho, nabiera dopiero Barry Brown z uderzeniami gongu i przeładowaną burdonami linią melodyjną na czele. Elementy te dają odczuć grobowość panujących warunków. Doszukiwać się można w nich inspiracji glassowską trylogią Quatsi, w której tematem była muzyczna wielowymiarowość. Tutaj, brzydko mówiąc, chodzi o przyduszenie atmosfery i roztoczenie wymiaru sakralnego, rodzina jest święta. Święta rodzina, chciałoby się powiedzieć. Akt pierwszy domyka nam Prahran w postaci posępnych smyczków i skąpo odzianej tekstury klawiszowej. Zwiastun, że źle się dzieje.
Od utworu Hawthorn aż po liturgiczne i śliczne Craig Cody przemierzamy drugi rozdział Królestwa typowany przez kompozytorów jako groza. I rzeczywiście, kiedy akcja wydaje się nabierać rozpędu bardziej zarysowany ambient, wokalizowany tu i ówdzie, sprawnie utrzymuje suspens. W tym czasie tak na dobrą sprawę nie dochodzi do mocniejszych zwrotów akcji. Narracja podąża żwawym krokiem, trzymając widza w ciągłym szachu. W ten sposób dochodzi do kilku subtelnych muzycznych migawek, jak w połowie Hawthorn czy początku Black Pools. Słyszymy, że zakres możliwości elektroniki jeśli chodzie o dopasowanie się do tła filmu, jest o wiele szerszy niż ten oferowany przez klasyczne środki zapewniane przez orkiestracje. U Partosa to zasługa przeciągnięć, licznych klików i przemyślanej aranżacji tekstur. Zawdzięczamy mu na przykład, mój ulubiony efekt bunkra, czyli wrażenie nadmiernej izolacji, na której kompozytorowi zależało w kontekście domu rodziny Cody.
No właśnie, rodzina Cody. Meritum sprawy. Czterech synów i jeden siostrzeniec, jeśli patrzeć z perspektywy pogodnej i nadopiekuńczej matki zwanej Smerfetką. Trzecia część – rozstrzygnięcie – obfituje w tematy dla dwojga z zainteresowanych. Janine Cody chwyta nas organami, bo jest jakby nie patrzeć rodzinnie. W dramatycznym kontekście fabularnym takie wykrzesanie ciepła z absolutnych czeluści jest ważne. Wkraczamy w oazę spokoju, choć przecież spokojnie wcale nie jest. Wydaję mi się, że takie podejście to efekt bliżej nieodgadnionej, wiecznie optymistycznej aparycji Smerfetki, kryjącej w rzeczywistości wyrachowanego łotra. Punkt za bardzo trafny kontrast. Główny bohater, a zarazem gość niejako z zewnątrz mafijnej enklawy, siostrzeniec Joshua, przejawia w swoim temacie jeszcze bardziej ujmującą ambientową aparaturę, dobrze oddającą rozwiązanie akcji. W grę wchodzi najbardziej dynamiczne ogniwo partytury i wykładnia dla wszystkich użytych, aż do tej pory, stylistycznych środków. Odrobinę szkoda, że tak wyraźne i pełne powietrza, w odróżnieniu od zdławionej zwłaszcza części drugiej, tonacje dopadają nas na sam finał. Choć biorąc pod uwagę fakt, że dopiero tutaj przez ramię zagląda z ekranu pierwiastek człowieczeństwa w postaci policjanta Leckiego (Guy Pearce), ma to niewyraźny, ale jednak sens.
Bez owijania w bawełnę łatwo się domyślić, że muzyczna fiszka zapisana przywarami muzyki Partosa i Petty’ego wyląduje na metodzie jaką panowie obrali. To cała seria zarzutów pod adresem zelektryzowania muzyki, której bez wątpienia nie da się przeskoczyć przy omawianiu prac podobnym Królestwu. A więc monotonia, nieprzystępność, nadmierna powtarzalność. Dostrzegam w tym jednak pewne wyjście. Patrząc z pewnego kąta, łatwo odnaleźć bardzo podobną ilustrację, którą kilka, kilkanaście lat temu przygotowano na potrzeby produkcji The Insider z Alem Pacino i Russellem Crowe. Ta sam aranżacyjny kręgosłup, podobne wokalizy – oklaski dla Lisy Gerrard – i odrobinę większy muzyczny miszmasz. Co ciekawe te same rzeczy, które irytowały w tym filmie, ergo nadmierna ekspozycja partytury, dodanie niepotrzebnego ciężaru gatunkowego przez muzyczną ekwilibrystykę czy uporczywe przesycenie kadru, nie rażą w dziele Michoda. Owszem w obu przypadkach zdarza się, że soundtrack jest głównym aktorem w sensie dosłownym, bowiem wycisza wszelką inną fonię, jednak różnicę da się wyczuć. Co innego wielka sprawa dziennikarska tocząca się pośród akt i sal sądowych, a co innego krwawa batalia nieudolnych gangsterów. Rozdźwięk jest wyczuwalny, nawet gdy go nie słyszymy.
Na początku nic nie zapowiadało tragedii. Jak często byliśmy tego świadkiem? A czy widzieliśmy jak jej widmo opasa oprawę muzyczną danej produkcji? Tak bowiem postępuje z nami duet w Królestwie Zwierząt. Antony Partos, z pomocą Sama Petty’ego, nie jest zwolennikiem liniowości i korelacji pomiędzy obrazem i dźwiękiem. Stawia sobie raczej za punkt honoru osiągnięcie synergii tych dwóch elementów i utworzenie przejmującej i skutecznej atmosfery. Celem nie jest również zadanie sobie elementarnych pytań scenariuszowych: co, jak i gdzie? Tylko dobitniej w co, w kogo i w które dokładnie miejsce. Bo tak dosadnie przenikliwa, choć niedosłowna, jest oprawa do Królestwa Zwierząt. Odrobinę kuriozalna na krążku, mimo wszystko, niepokojąco przejmująca na ekranie.