Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dario Marianelli

Third Person (Miasta miłości)

(2014/2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 13-11-2015 r.

Kino lubi przenikające się, mozaikowe opowieści z powiązaną wzajemnymi zależnościami grupą bohaterów. Biorąc na tapetę temat trudnej miłości, taką też postanowił opowiedzieć uznany reżyser Paul Haggis, swoją uwagę skupiając na szóstce postaci, z których tą kluczową jest grany przez Liama Neesona pisarz „po przejściach”. Miasta miłości to ciekawe połączenie romansu z dramatem psychologicznym, stanowiąc pierwszą współpracę Haggisa z Dario Marianellim, po Dannym Elfmanie, który napisał muzykę do jego poprzedniego obrazu Dla niej wszystko i Marku Ishamie, z którym rozstał się po odejściu z scejntologicznej sekty (Isham jest gorliwym wyznawcą tego „kościoła”). Marianelli wydawał się wręcz perfekcyjnym wyborem do tego rodzaju kina, co też udowadnia w Third Person, tworząc jedną z bardziej ujmujących ścieżek w jego karierze a zarazem pracę bliską jego najlepszym dokonaniom.

Miasta miłości oczywiście opierają się na stylistyce romansu i dramatu, z lekkim wskazaniem na to drugie, co czyni je ciekawsze i wyróżniające się na tle wielu podobnych z założenia ścieżek w tym nurcie. Marianelli powołuje do życia kameralną orkiestrę rozszerzoną o typowe dla niego zabiegi w formie partii solowych a także pewnych „barwników” muzycznych, które przybliżę za chwilę. Nad muzyką unosi się klimat refleksji, romantycznej elegancji ale też gdy trzeba, do głosu dochodzi napięcie i dramatyczne zrywy. W sumie: zabiegów, dzięki którym jest hołubiony przez swoich fanów. W tym sensie jest to ścieżka jeżeli chodzi o postać tego kompozytora wręcz przykładowa. W odróżnieniu od jego ostatnich prac, które miały dodatkowy rys epoki (Anna Karenina, Jane Eyre), Third Person jest pozycją muzycznie nieco bardziej bezpośrednią i atrakcyjną. Tak poprzez swoje bardziej współczesne brzmienie oraz wybory instrumentalne jak i mniejszą rolę kontemplacyjnego underscore’u czy też skrytych emocji, które w tamtych pracach można było odkryć, ale już poprzez kolejne, wnikliwe przesłuchania.

Ta pozycja stawia również mocniej na warstwę tematyczną. Głównych założeń jest kilka, a zwrócić uwagę należy przede wszystkim na tajemniczy temat, który przejawia się wielokrotnie w biegu ścieżki oraz dynamiczny temat, wyrosły na minimalistycznej formie, który zdecydowanie najbardziej ożywia tą partyturę. Oczywiście, u fundamentów ścieżki przeważnie – jak to u Marianelliego – leży fortepian. I w tych bardziej intymnych momentach, gdzie pojawia się w wersji solowej, jak i będąc bazą dla tych żywiołowych chwilach. W nawiązaniu do urbanistycznego charakteru tła opowieści (Paryż, Rzym, Nowy Jork), Włoch-Brytyjczyk wprowadza takie instrumentarium jak perkusja, bas, gitary a także akordeon dla najciekawszego wątku filmu Haggisa, czyli znajomości (a później romansu) bohatera granego przez Adriena Brody z tajemniczą Cyganką. Wspomniane gitary brzmią nieco retro i min. razem z akordeonem nierzadko tworzą urzekającą, romantyczną aurę (Monica). Godnym uwagi jest utwór Yellow Cabs, w którym po początkowo wspomnianym, energetycznym temacie opartym o minimalistyczne frazy, zaskakująco wchodzi jazzujący fragment na trąbkę i kontrabas. Oprócz tego, Marianelli odwołuje się do stałego punktu jego prac, czyli wiolonczeli. Śladowo wykorzystywana jest też elektronika. Przeważnie do budowy ambientowego tła, ale też w formie elektronicznego beatu, przypominając takie prace jak Odważna czy Koliber, a także pewnego specyficznego, zawodzącego dźwięku (prawdopodobnie sampla), który kojarzy się z kobiecym lamentem (coś podobnego jak wokale w Angielskim pacjencie Yareda).

W partyturze znajdziemy również kilka momentów, dowodzących klasy kompozytorskiej autora a także jego biegłości technicznej, przy których chciałbym się bliżej zatrzymać. W najdłuższym na płycie No One Ever Called Me That obok klasycyzujących kojąco skrzypiec znajdziemy ekspresyjny fragment na fortepian nie będący dalekim echem popisów Jean-Yvesa Thibaudeta z Dumy i uprzedzenia. W Third Person jest sporo miejsc, w których możemy sobie przypomnieć tamtą znakomitą ścieżkę Marianelliego, na przykład przy urzekających pasażach z udziałem skrzypiec i fortepianu solo. Ciekawą stylistykę, przypominając bardziej muzykę Clinta Mansella, spotkać można w ekspresyjnym Julia, gdzie smyczkowe „przyspieszacze” łączą się z perkusją i gitarą. Wyrażające tęsknotę i smutkiem są przejścia pomiędzy kunsztownymi solowymi skrzypcami, pojedynczymi dźwiękami akordeonu oraz niezawodnym, grającym nieco od niechcenia fortepianem w Michael’s Story. Marianelli nadaje muzyce przez to pewien poetycki rys. Podobnież utwór Three Rooms, w którym kompozytor uaktywnia galopujący fortepian dążąc do typowego dla siebie emocjonalnego katharsis, znanego choćby z takich ścieżek jak Agora. Kulminacją Miast miłości jest zapewne Vanishing, zbudowany trochę na zasadzie pamiętnego finału Atlasu chmur, w którym w tryumfalnej, kroczącej formie dochodzi do głosu temat minimalistyczny. W podobnym stopniu materiał ten zostaje powtórzony w zamykającym ścieżkę Watch Me.

Marianelliemu zarzuca się często nudziarstwo i iście w kierunku muzycznej kontemplacji, z której za wiele nie wynika. Myślę, że Miasta miłości są dobrym argumentem przeciwko takim opiniom. To ścieżka brzmieniowo różnorodna, w zasadzie od samego jej początku ze stale zmieniającym się zestawem środków muzycznych. Poza tym, inteligentnie ułożona przede wszystkim na albumie – naprzemiennie momenty muzycznie mocniejsze przeplatają się z tymi bardziej subtelnymi i spokojnymi. Nie ma tu w zasadzie za wiele typowego, niewiele wnoszącego underscore’u, muzyka stale jest w jakimś ruchu i bardzo często oparta o udaną, zajmującą uwagę bazę tematyczną. Dużo tu takich bardziej ekspresyjnych emocji, co czyni muzykę dostępniejszą dla niekoniecznie tylko fana kompozytora. Może to określenie nieco nad wyraz, ale można przyjąć, że muzyka w sporej większości „płynie”. Bardzo dobremu jej odbiorowi na płycie służy też jej wyważony metraż (nieco ponad 50 minut) a dłuższy czas trwania niektórych utworów daje szansę na rozwinięcie się muzyki, takie przeskakiwanie na „wyższy bieg”, co w przypadku takiego artysty jak Marianelli jest zawsze pasjonujące. By to poprzeć zwrócę się w stronę tegorocznego Everestu, który posiadał sporo krótkich utworów, które tak naprawdę do niczego konkretnego nie prowadziły. Właśnie ta struktura utworów tak tu może się podobać, te wymienne przejścia pomiędzy motywami, pomiędzy instrumentarium, zmiany tempa, chwilowe wyciszenia.

Szkoda jedynie, że muzyka z Miast miłości niestety jakoś tak zupełnie przeszła bez echa. Pierwszym powodem jest zapewne słaby odbiór filmu Haggisa. Drugim niewątpliwie sytuacja związana z wydaniem. Najpierw, w okresie gdy film wchodził na ekrany różnych krajów w 2014 roku muzyka ukazała się tylko w wersji cyfrowej, natomiast dopiero w czerwcu tego roku wytwórnia Varese postanowiła ją wydać na nośniku fizycznym. Niestety, tylko w limitowanym (1000 szt.) nakładzie, co dla potencjalnego słuchacza, pragnącego posiadać ten tytuł w swojej kolekcji wiązać się będzie z dość pokaźnym wydatkiem… Third Person mimo zupełnego w zasadzie braku odzewu na rynku muzyki filmowej, to praca o wysokiej kulturze muzycznej, dojrzała, z odpowiednią dozą emocji i wrażeń, pokazująca, że kompozytor nie podszedł do niej tylko jak do kolejnego projektu, który trzeba napisać i na tle niejakiego spowolnienia kariery Marianelliego w ostatnich kilku sezonach, to najlepsza praca od czasów Agory oraz Jane Eyre.

Najnowsze recenzje

Komentarze