Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ryan Lott

Paper Towns (Papierowe miasta)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-10-2015 r.

Nie jestem w stanie przesłuchać wszystkich nowości soundtrackowych. Wygrywają więc znane nazwiska lub znane tytuły. Czasami jednak, tak w ramach buntu przed kolejnymi podobnie brzmiącymi kompozycjami, sięgam po zupełnie mi anonimowego artystę i jego muzykę do równie nic nie mówiącego mi tytułu filmowego. I w taki właśnie sposób odkryty został przeze mnie Ryan Lott. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo o jego filmografię zdążyłem się już kiedyś otrzeć… oczywiście zupełnie nieświadomie.

Świadomie natomiast sięgnąłem po film Jake’a Schreiera – Papierowe miasta (Paper Towns). To właśnie przypadkowy kontakt ze ścieżką dźwiękową wzbudził moją ciekawość całokształtem produkcji. Niestety doświadczenie filmowe przyniosło głębokie rozczarowanie. Owszem, sama koncepcja na film o poszukiwaniu swojej tożsamości w okresie dojrzewania (co fajnie podkreśla metaforyczny wątek papierowych miast) wydawała się obiecująca. Ale im dłużej śledziłem losy zakochanego Quentina, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że to kolejne młodzieżowe kino propagujące górnolotne frazesy. Wyłączając się więc na nijakie dialogi i donikąd zmierzającą fabułę, skupiłem się na tym, co w moim odczuciu najlepiej funkcjonuje w Papierowych miastach – na muzycznej narracji.



A na takową składa się nie tylko wyborna muzyka Ryana Lotta, ale i (jak można się było spodziewać) licznie rozsiane po filmie piosenki. Warto jednak zaznaczyć, że obie te płaszczyzny muzyczne funkcjonują w zaskakująco dobrej komitywie prezentując integralną i dobrze przemyślaną całość. Cieszy fakt, że Schreier nie potraktował swojego filmu jako tubę do promowania wielkich mainstreamowych numerów. Owszem, oprawa wpisuje się w nurt post rock, indie i trip hop, więc znanych brzmień raczej tu nie brakuje. Ciekawi natomiast wykorzystanie tych kawałków w obrazie, gdzie ciężar ilustracyjny spychany jest na frazy instrumentalne. Rzadko kiedy piosenki eksponowane są z partiami wokalnymi – tutaj więcej luzu daje się zauważyć dopiero pod koniec filmu. I jest to o tyle interesujące, że utwory zapożyczane tworzą wrażenie dopełniania oryginalnej oprawy muzycznej, a nie odwrotnie, jak zazwyczaj bywa w tego typu obrazach. Siłą rzeczy nasza uwaga koncentruje się więc wokół tego, co stworzył Ryan Lott. I żeby zrozumieć ilustrację Amerykanina warto spojrzeć na nią od kuchni, tudzież przez pryzmat warsztatu młodego artysty.



Ryan Lott to producent muzyczny, który od lat działa pod pseudonimem Son Lux. Z wykształcenia pianista, natomiast z pasji i profesji kompozytor od lat zajmujący się tworzeniem muzyki użytkowej. W przerwie miedzy kolejnymi zleceniami nagrywa własne utwory zakorzenione w nurcie post rock i hip hop. Mało że komponuje, to również śpiewa i zaprasza do współpracy różnych artystów, odwdzięczając się tym samym. Jeżeli słuchaliście ścieżki dźwiękowej do Loopera, to mogliście się o tym przekonać, bo Son Lux był jednym z dodatkowych kompozytorów i aranżerów Nathana Johnsona. A czy wspominałem, że Ryan Lott całkiem dobrze radzi sobie również z pisaniem na orkiestrę? Ot utalentowany muzyk z wielkim dystansem do tego, co robi. Zresztą w jednym z internetowych wywiadów możemy od niego usłyszeć, że cyfrowe przetwarzanie akustycznego dźwięku bardziej go fascynuje aniżeli sam proces komponowania. I chyba właśnie to jest najbardziej trafne spostrzeżenie nasuwające się po pierwszym wysłuchaniu ścieżki dźwiękowej do Papierowych miast.

Słuchając wydanego przez Fox Music albumu z original score, notorycznie targani jesteśmy przeświadczeniem, że gdzieś już poznaliśmy te melodie. Cliff Martinez, Thomas Newman, Alex Wurman… punktów zaczepienia jest co nie miara. Natomiast z drugiej strony zniewalani jesteśmy formą prezentacji – szeroko pojętą zabawą brzmieniem, miotającą nas od smyczkowej liryki, poprzez fortepianowy, atmosferyczny ambient, a na trip hopowych i drum’n’bassowych strukturach rytmicznych skończywszy. Półgodzinny soundtrack, to w gruncie rzeczy bardzo klimatyczne granie przy którym nie sposób się nudzić. Mimo bardzo klarownie zarysowanej, prostej wręcz tematyki, w każdym kolejnym aranżu da się odkryć jakąś nową jakość wiodącej melodii. I tutaj nasza uwaga powinna powędrować w kierunku motywu głównej sprawczyni filmowego zamieszania – młodej dziewczyny o imieniu Margo, która pewnego dnia znika bez słowa. Jej przyjaciel z dzieciństwa, a zarazem cichy wielbiciel, Quentin, próbuje ją odszukać i tym samym niejako wyznacza kierunek, w którym podążać będzie ilustracja muzyczna. Wypowiadane przez nastolatka stwierdzenie, że Margo stała się dla niego tajemnicą nie jest tu bezpodstawne. Dziewczyna robi dosłownie wszystko, by stworzyć wokół siebie otoczkę wyłamującej się z „systemu” osoby. I ścieżka dźwiękowa Ryana doskonale to uwypukla. Już otwierający krążek She Became a Mystery stawia przed nami melancholijną, choć nie pozbawioną mistycznego wydźwięku lirykę. Piękna melodia niczym rezonans powracać będzie za każdym razem, gdy postać Margo brana będzie na tapetę.



Nie jest to bynajmniej jedyny motyw skojarzony z niepokorną dziewczyną. Pod względem tematycznym partytura do Papierowych miast błyszczy na tle innych plumkadełek z podobnych gatunkowo filmów. W miarę odkrywania kolejnych kart historii prezentowane są bowiem jeszcze dwie melodie interpretujące relacje między Margo, a Quentinem. Wykreowane na bazie podobnych form choć o nieco innym zabarwieniu – cieplejszym bądź też bardziej szorstkim. Ten pierwszy nastrój bardzo trafnie uchwycony został w utworze Forget the Miracle Ever Happener, choć zdecydowanie najładniej prezentuje się w moim ulubionym fragmencie soundtracku – You Will Hardly Know Who I Am Or What I Mean. Nieco więcej powagi serwuje nam natomiast refleksyjne You Have to Get Lost Before You Find Yourself. Odsuwając na bok całą ilustracyjną poprawność, należy przede wszystkim docenić estetykę tych kompozycji. Ciekawa zabawa przestrzenią dźwiękową, samplami i tempem wykonania wyrywa te z pozoru leniwe melodie z ciasnych szpon gatunkowego rzemiosła.



Zresztą Ryan Lott nie roztapia nas w atmosferycznym graniu przez bite pół godziny. Co jakiś czas serwowany jest nam jakiś rytmiczny twór podkładany pod bardziej dynamiczne filmowe sceny. Także i tutaj pojawiają się osobne tematy, z który największe wrażenie robi chyba melodia z utworu We Bring the Rain Down on Our Enemies. Mniej spektakularnie, choć na pewno nie mniej przebojowo prezentuje się trip hopowe The Detroitiest Part of Orlando i bardzo żywiołowe You Like Dragons? osadzone w stylistyce drum’n’bass. Końcówka krążka to już natomiast powrót do spokojnego, ambientowego grania. Znika jednak cała mistyczna otoczka, pozostawiając nas sam na sam z melancholijnymi, gitarowo-fortepianowymi melodiami.

Jak widać kaprys, który skłonił mnie do pierwszego odsłuchu tego score zaowocował bardzo ciekawym odkryciem – albumem, do którego na pewno nie raz jeszcze powrócę. Bynajmniej podobnych wątpliwości nie będę miał z oddzielnym wydawnictwem Atlantic Records, na którym znalazły się piosenki. Choć w filmie sprawowały się one wybornie, to na krążku nie mają już tej samej siły oddziaływania. Niestety – jak zapewne zdążyliśmy już przywyknąć – od tego drugiego uginają się półki rodzimych marketów, podczas gdy dostępność original score uwarunkowana jest tylko i wyłącznie dostępem do szerokopasmowego łącza internetowego.

Najnowsze recenzje

Komentarze