Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Toshihiko Sahashi

Ibara no O (King of Thorn)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 24-09-2015 r.

W dzisiejszych czasach nierzadko na krążkach lądują ścieżki, które na to nie zasługują i w większości przypadków nawet znalezienie totalnie nudnej, bezpłciowej i nieatrakcyjnej muzyki z jakiegoś horroru klasy Z problemu nie stanowi. A jednak wciąż można znaleźć przypadki zupełnie odwrotne: film niezły i w miarę popularny, ciekawa ścieżka a mimo to pozostająca bez wydania. I to nawet w Japonii, gdzie przecież obok typowych wydań trafiało się na image albumy, symphonic suite, o jakichś wynalazkach pokrojue karaoke version, techno, ukulele – tak, takie też bywają – etc. nie wspominając. Jedną z takich ścieżek jest King of Thorn – muzyka z bardzo chwytliwym tematem głównym, napisana przez całkiem uznanego już w Kraju Kwitnącej Wiśni Toshihiko Sahashiego, z niezłego też filmu animowanego, dość popularnego i nawet nominowanego do nagrody Asia Pacific Screen Award, będącego na dodatek ekranizacją całkiem znanej (wydanej nawet w USA) mangi.

Film ów, jak i manga, to mieszanka thrillera science-fiction i horroru, dość zgrabnie nawiązująca do baśni o Śpiącej Królewnie. Gdy ludzkości grozi zagłada z powodu niezwykłego śmiertelnego wirusa, chemiczny potentat, notabene podejrzewany o rozprzestrzenianie choroby, proponuje grupce szczęśliwców zahibernowanie do czasu wynalezienia lekarstwa. Fabuła komiksu i jego ekranizacji koncentruje się na garstce spośród nich, którzy wybudziwszy się ze snu na zamku będącym własnością korporacji, odkrywają że wszystko pokrywają gigantyczne ciernie, a wokół roi się od dziwnych krwiożerczych stworów. Bohaterowie próbują wydostać się na zewnątrz i odkryć, co właściwie stało się, gdy leżeli w hibernacyjnych kapsułach.

King of Thorn choć nie wolny od fabularnych wad (podejrzewam, że w pewnym stopniu wynikającym z konieczności upchnięcia treści kilku tomów komiksu do niespełna dwugodzinnego obrazu i co za tym idzie nieodzownych skrótów i uproszczeń) okazuje się być wciągającym i intrygującym widowiskiem. Do pozytywnych aspektów japońskiej produkcji trzeba dodać też dynamiczną animację oraz – gdyby było inaczej, nie byłoby tego tekstu – muzykę. Toshihiko Sahashi, w momencie tworzenia ścieżki około 50-letni kompozytor, znany jest głównie z prac na potrzeby telewizji a także gier komputerowych. I choć większość jego, przynajmniej tych lepszych, prac nie miała problemu z wydaniem, a ścieżki z serialu Mobile Suit Gundam SEED miały nawet przyjemność wersji symfonicznych w wykonaniu samej London Symphony Orchestra, to akurat King of Thorn AKA Ibara no O, dorobił się jedynie 20-minutowego bootlega wypuszczonego ku uciesze fanów na serwerze Niconico (coś pokroju japońskiego youtube).

Wbrew pozorom materiał ten nie ma koszmarnych braków w stosunku do tego, co słychać w obrazie. Nie chodzi o to by był kompletny, niemniej brakuje głównie innych wersji dostępnych tu motywów/utworów. Czegoś takiego jak underscore i innych wypełniaczy Sahashi za bardzo nawet nie napisał. Film bowiem zilustrowano w sposób bliższy kinu europejskiemu, niż hollywoodzkiemu. Muzyka ma swoje momenty, swoje wejścia (i to świetne!), niemniej jeśli nie jest niezbędna, to jej nie ma. I już.

Ale dość o tym czego nie ma, skupmy się na tym, co jest. Jest przede wszystkim to co zwraca na siebie uwagę w filmie już w jednej z początkowych scen. Charakterystyczny oparty na prostej ale jakże chwytliwej melodii temat przewodni będący swoistą baśniową kołysanką, a jego charakter najlepiej oddaje właśnie tytuł czwartego utworu. Fairy Tale to zreszta jego najlepsza aranżcja na tym… hmmm… „wydaniu” (w filmie wykorzystana zresztą wcześniej niż sugeruje to tutejsza chronologia). Jej brzmienia wydają się na pierwszy rzut oka (znaczy ucha) kompletnie nie pasować do gatunku „thriller SF”, ale jak wspomniałem – film jawnie i otwarcie nawiązuje do Śpiącej królewny, poza tym akcja toczy się w przystosowanym do celów zahibernowania ludzi, dawnym zamku w Szkocji, więc wszelkie średniowieczno-celtyckie zabarwienia czy baśniowa wokaliza okazują się być nie tylko uprawnione ale i kapitalnie sprawują w filmie. Fragemnty tego tematu usłyszymy niemal w każdym utworze, ale w tak bogatej prezentacji i z żeńskimi wokalizami jeszcze tylko w pochodzącym z finału filmu równie niezłym, ale aż zbyt krótkim Beast Tale.

Oprócz tematu głównego zostaje już doprawdy niewiele materiału. Sayonara rozpoczyna się zachęcającymi celtyckimi piszczałkami, by jednak kompletnie porzucić tę idę i przejść do smyczkowych ostinato, w które Sahashi wplata delikatną fortepianową wariację tematu głównego a pod koniec trochę elektroniki i organy. Szkockie brzmienia powrócą w muzyce akcji i suspensu (Monster attack; Executor), gdzie ich połączenia z perkusjonaliami mogą przywodzić na myśl podobne pomysły Hornera z Braveheart. Kompozytor całkiem nieźle wykorzystuje również niskie rejestry fortepianu.

Niesatysfakcjonującą całość wieńczy przyzwoita popowa piosenka zaczerpnięta z napisów końcowych. Napisałem niesatysfakcjonującą bo nie dość, że muzyki jest mało, to jeszcze jakość dźwięku pozostawia sporo do życzenia (ale takie to „wydanie”). Wyjęta z obrazu, w którym brzmi tak dobrze i świeżo, muzyka odsłania też mankamenty pokroju skromnych możliwości finansowych przy jej nagraniu co przełożyło się na niewielki zasób instrumentów oraz zapewne konieczność wspomagania się przez kompozytora samplami. Przyjęta idea nie stosowania nazbyt dużej ilości muzyki w filmie, choć biorąc pod uwagę sam obraz okazała się sprawdzać, ograniczyła niestety Sahashiego w rozwijaniu muzycznych idei stąd takie kwiatki jak wspomniany pomysł na początek utworu drugiego, który w żadnym momencie score’u nie doczekał się ciągu dalszego. Zatem jeśli po seansie zauroczeni muzyką rzucimy się w poszukiwaniu sountracku to nawet jeśli znajdziemy te o to 7 utworów (o co dziś nietrudno), czeka nas rozczarowanie.

I naprawdę szkoda tego King of Thorn, bo nawet wydania B-R nie oferują w formie bonusów możliwości zapoznania się ze ścieżką dźwiękową i pozostaje nam tylko opisane przeze mnie, walające się po internecie 20 minut. Może kiedyś choćby temat główny doczeka się obecności na jakiejś muzycznej antologii, może udanego koncertowego wykonania, bo zwyczajnie na to zasługuje. Póki co score Sahashiego dołącza do całkiem zacnego towarzystwa dobrych ścieżek, których niestety nie wydano. Z dwojga złego lepiej być tam niż wśród „ścieżek, które niestety wydano”. Choć dla tych, którym po filmowym seansie temat główny ciągle krąży po głowie zapewne średnie to pocieszenie.

PS: Recenzowany materiał można odnaleźć także na serwisie youtube.

Najnowsze recenzje

Komentarze