Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Trevor Duncan & różni kompozytorzy

Plan 9 from Outer Space (Plan 9 z kosmosu)

(1959/1996)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 30-08-2015 r.

Witaj, przyjacielu! Ed Wood Jr. był aktorem, scenarzystą, producentem i reżyserem. Można by o nim powiedzieć – człowiek orkiestra. Jego problem jednak tkwił w tym, że na żadnym z tych pól nie odniósł sukcesu, a większość kinomanów zgodnie określa go „najgorszym reżyserem wszech czasów”. Mój przyjacielu, w zasadzie wszystko, co mógłbym Ci o nim napisać tytułem wstępu przedstawił już Tim Burton w swoim biograficznym obrazie o życiu Wooda. Jego pasja do kina połączona z nieudolnością stworzenia jakiejkolwiek, sensownej fabuły sprawiła, że dla miłośników kina klasy B stał się postacią wręcz kultową. Choć jego „sława” urosła ze zbiegiem lat, na co nie bez wpływu pozostała wspomniana produkcja Burtona, to jednak jego filmy są na czarnej liście każdego szanującego się miłośnika artystycznej i wartościowej kinematografii. Rażące błędy fabularne i realizacyjne, których wstydziliby się nawet Tommy Wiseau i Uwe Boll, czynią jednak twórczość Wooda tyleż beznadziejną, co, przynajmniej poniekąd, fascynującą. Mój przyjacielu, jeśli nie miałeś dotychczas z nią nic wspólnego, a chciałbyś się z nią zmierzyć, to powinieneś sięgnąć po najsłynniejszy i zarazem najgorszy film Wooda – Plan 9 from Outer Space (Plan 9 z kosmosu), który okazał się być dla przysłowiowym gwoździem do trumny jego reżyserskiej kariery.

Film trafił do kin w 1959 roku, lecz zdjęcia zostały ukończone w 1956 roku. Dlaczego? Okazało się, że powstały obraz był tak zły, że znalezienie dystrybutora zajęło Woodowi ponad 3 lata. Nie pomogło nawet pojawienie się w jednej z ról Beli „Draculi” Lugosiego (tak naprawdę Węgier zmarł przed rozpoczęciem zdjęć, ale „zaradny” Wood postanowił wykorzystać kilka ujęć z innego, niezrealizowanego przez niego filmu, w którym grał Lugosi). Cóż, już sama fabuła nie zwiastowała niczego dobrego. W pewnym miasteczku coraz częściej widywane jest UFO. Obcy upatrzyli sobie miejscowy cmentarz, z którego, zgodnie z tzw. „planem dziewiątym”, wskrzeszają zmarłych i przejmują nad nimi kontrolę, aby zniszczyć rasę ludzką, która, według nich, zagraża galaktyce.

Fabuła to jednak, mówiąc kolokwialnie, mały pikuś przy tym, jak fatalnie prezentuje się Plan 9 z kosmosu od strony czysto realizacyjnej. Widoczne cienie kamer lub rzucające się w oczy sznurki, na których wiszą latające spodki (zrobione z talerzy kuchennych, sic!), to tylko jedne z perełek filmu Wooda, które jednego widza rozbawią, a drugiego zażenują. A skoro już mowa o technicznych aspektach, to nie wypada spytać o ścieżkę dźwiękową, która, przecież, w kinie grozy jest wprost nieodłącznym elementem warstwy audiowizualnej. Odpowiadając na to pytanie powiem, że całkiem przyzwoicie. Ktoś może się zastanawiać, skąd Wood miał pieniądze na nagranie muzyki, skoro malutki budżet przeznaczony na realizację i tak został ledwo dopięty (w czym wydatną rolę odegrał… kościół baptystów). Otóż, tak naprawdę, w filmie nie uświadczymy żadnych, oryginalnych kompozycji.

Dziś, gdy kompozytor otrzymuje małe fundusze na swoją muzykę, to zazwyczaj musi zadowolić się stosunkowo tanimi w użyciu syntezatorami. Jednak w czasach, kiedy nie było takiej możliwości, a producenci oczekiwali symfonicznego podkładu, dochodziło do wykorzystywania tzw. „stock music”. Były to odmienne stylistycznie utwory, stworzone przez wielu różnych twórców i zgrupowane w biblioteki, z których mogłyby później korzystać produkcje telewizyjne i niskobudżetowe filmy. Gustav Zahler, który był odpowiedzialny za umuzycznienie Planu 9 z kosmosu, sięgnął do dwóch zbiorów – Britain’s Impress Mood Music Library oraz Video Moods Music Library. Przez lata tak naprawdę nie było wiadomo, czyje utwory zostały wykorzystane, zwłaszcza, że nawet sam Zahler, co prawda po wielu latach, podawał błędnych autorów poszczególnych kompozycji. Sprawa wyklarowała się dopiero w latach 90-tych, gdy wytwórnia Retrosonic Records zainteresowała się muzyką z filmu Wooda i postanowiła ją wydać na krążku, nie zawierającym żadnych dialogów, czy innych sfx-ów. Jak się wtedy okazało, Zahler zebrał ścieżki dokładnie dziesięciu różnych kompozytorów.

Muzyka, sama w sobie, jest całkiem solidna, wszak napisali ją wykształceni kompozytorzy, a do tego większość utworów została nagrana przez jedną ze stuttgarckich orkiestr symfonicznych, co gwarantowało dużo siłę brzmienia. Największym highlightem albumu jest z pewnością Main Title. Militarystyczny rytm grany na werblach i specyficzna, niepokojąca sekcja dęta tworzą doprawdy niezłe wprowadzenie w wątpliwe jakościowo widowisko Wooda, podczas którego widzimy nazwiska twórców wyryte na nagrobkach (do tej sceny nawiązał później Tim Burton w napisach początkowych Eda Wooda). Main Title to tak naprawdę utwór The Grip of the Law Trevora Duncana, Anglika, który odrzucił przedstawioną mu przez David Leana propozycję skomponowania muzyki do Lawrence’a z Arabii.

Reszta muzyki, stworzona przez Duncana oraz dziewięciu pozostałych muzyków, to już z kolei dość typowo mroczny-liryczny underscore, jakiego moglibyśmy się spodziewać po produkcjach z pogranicza horroru i science-fiction. Dużo tutaj dysonansów, trochę awangardowych rozwiązań i jeszcze nieco muzyki akcji oraz subtelnego, smyczkowego grania. Tak, jak napisałem wcześniej, muzyka ta, zupełnie przeciwnie do filmu, w którym się znalazła, reprezentuje całkiem wysoki poziom pod względem technicznym. Niestety większość poszczególnych kompozycji to zwyczajna muzyka tła, która raczej nie radzi sobie poza filmowym kontekstem. Brakuje jej czegoś, co by ją wyróżniało – jakiś nietypowych orkiestracji, czy bardziej wyrazistych melodii. Próżno tutaj także szukać czegoś na wzór łącznika pomiędzy użytymi kompozycjami, co wydaje się logiczne z powodu zastosowanej metody scoringu.

Na albumie Retrosonic Records zostały zawarte wszystkie wejścia muzyczne, które zamykają się w przystępnych trzech kwadransach, choć okrojenie materiału o kilkanaście minut na pewno nie wyszłoby na złe. Niemniej jednak sama jakość dźwięku nie należy do najgorszych, jak można by się sugerować rokiem powstania muzyki. Warto też zwrócić uwagę, że „stock music” pojawiało się w bardzo licznych produkcjach w owym czasie, ale dzięki swoistej kultowości filmu Wooda, soundtrack z Planu 9 z kosmosu jest jednym z niewielu wydań, w którym możemy się przejrzeć temu specyficznemu odłamowi muzyki filmowej.

Zatem omawiany krążek należy traktować głównie w formie ciekawostki. Gdyby ta sama muzyka została skomponowana specjalnie do filmu, to można by jest wystawić bezpieczną trójkę. Mamy przecież do czynienia z partyturą dobrze zorkiestrowaną i całkiem porządnie oddziałującą w filmie. Tymczasem nie możemy zapominać, że do obrazu Wooda nie powstała ani jedna nuta. Oczywiście, takie same obiekcje można mieć do wykorzystywania klasyki przez innych twórców, chociażby Kubricka. W takim przypadku również nie można piać z zachwytu nad oryginalnością powstałej ścieżki dźwiękowej, ale przy pomysłowym i odpowiednim zestawieniu ze sobą poszczególnych kompozycji możemy otrzymać całkiem ciekawe połączenia. Tymczasem muzyka z Planu 9 z kosmosu nie dość, że kopiuje istniejące już utwory, to do tego brzmi tak samo, jak w praktycznie każdym niszowym horrorze z lat 50-tych. A jednak samą inicjatywę wydania soundtracka zdecydowanie pochwalam, wszak nieczęsto zdarzają się nam tego rodzaju albumy i filmy.

Najnowsze recenzje

Komentarze