Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ramin Djawadi

Game of Thrones [Season 5] (Gra o tron, sezon 5)

(2015)
4,0
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 09-08-2015 r.

Jest na świecie telewizyjnych władców wielu, jednakowoż mało którzy mogą marzyć o takiej władzy i potędze jak ci z HBO. Na przestrzeni wieków starannie budowali swoją pozycję zaglądając do najczarniejszych zakątków ludzkiej duszy. Zawierzając swe serce czarnej magii i siłom nieczystym odkryli formułę sukcesu znaną jako „sex, drugs & violence”. Szybko zrozumieli, że najlepszym sposobem na zyskanie poparcia ludu, jest zaspokojenie ich najróżniejszych, czasami najprymitywniejszych potrzeb. Do tego celu organizują oni igrzyska, z których najpopularniejsze są te, które rozpoczynają się każdej wiosny. Posiadają one wszystko, co lud HBO pragnie: intrygi, dużo intryg; wulgarność; przemoc, multum przemocy, latających flaków, noży wbijanych w oczy, poderżniętych gardeł, palenia dzieci żywcem, wyrywanie jelit, ucinanie głów, a wszystko to podlane hektolitrami krwi. I nie można zapomnieć o ostatnim najważniejszym elemencie – SEKS, dużo seksu i nagości, nawet tam gdzie jej nie trzeba. Owe igrzyska Grą o Tron się zwą i przyszła kolej na ich piątą odsłonę.

Pięć wiosen to liczba spora, a więc i pojawiają się wątpliwości, czy po tak długim czasie spektakl dalej potrafi bawić? I choć lud dalej licznie ogląda przedstawienie, to coraz więcej mało życzliwych szeptów da się słyszeć. Widać wielokrotne zastępowanie fabuły negliżem i juchą, nie zawsze wychodzi na dobre. Co gorsza, dla władców HBO dramatycznie kończy się drogocenny materiał źródłowy mistrza pióra George’a R.R. Martina. A zatem hboanie zmuszeni są częściej podążać własnymi drogami, nie raz błądząc przy tym we mgle. Trafiają się jednak dalej momenty chwały, jak wielka bitwa z nieumarłymi, czy też piękne kobiecie piersi z odcinka siódmego.

O chwale marzy też Ramin Djawadi, nadworny serialowy muzyk. I choć znajdzie się wielu, którzy docenią jego kunszt, to jednak równie spora grupka pragnie rok w rok wtrącić go do lochów i przysięgam na swój honor, że i ja sam nie raz chciałem sięgnąć po swój miecz, słuchając jego tworów. Zapewne i dlatego, gdyż me oczekiwania zupełnie inne były i nie znałem tragicznej prawdy. Z chwilą kiedy HBO wygnało Stephena Warbecka, przyszła kolej na Ramina Djawadiego. Podczas rozmowy w ciemnych i wilgotnych lochach władcy małego ekranu, dali do zrozumienia, że nie chcą za wiele muzyki w swym spektaklu. Poza tym pod groźbą śmierci zabronili korzystać z fletów. Nie było to łatwe zadanie i niemiecki kompozytor z domieszką irańskiej krwi, wybrnął z tego zadania tak, że po dziś dzień podzielił widzów i słuchaczy.

Mimo wszystko na przestrzeni tych pięciu wiosen, udało mu się wykreować utożsamiane z serialem brzmienie, jak i stworzyć paletę tematów, przypisanych głównych bohaterom, rodom, czy miejscom. Wraz z kolejnymi sezonami, raz lepiej, raz gorzej udawało mu się aranżować i rozwija swoją muzykę. I choć jego styl dalej topornym się zdaje i nie zawsze trafia o na podatny grunt, to jednak dyć jakoś mu się udało w tym świecie zadomowić.

Choć wraz z kolejnym srebrnym krążkiem poziom muzyki, nieznacznie wzrastał, największym problemem pozostawał sam serial. W wielu odsłonach Gry o Tron ścieżka dźwiękowa zdawałaby się jakby być w ukryciu. Ramin Djawadi goszcząc podczas festynu w grodzie Kraka w 2015 roku, wyznał ze strachem w licach, że władcy HBO w pierwszych odcinkach życzą sobie jak najmniej muzyki, pozwalając łaskawie na jej obecność bliżej końcowi każdego sezonu. Pod tym względem ten ostatni zaskakuje dość pozytywnie. Za prawdę powiadam wam, jak na tradycję tego serialu, score wybrzmiewa w tej odsłonie nad wyraz przyzwoicie. Przede wszystkim czuć jej obecność i podłożona jest w należytych momentach. Oczywiście jej jakość to już inna inszość. Ale jakżem wspomniał, na przestrzeni lat Djawadi stworzył pewną bazę tematyczną z której teraz może korzystać. Owa oryginalnością co prawda nie grzeszy, ale zachowana jest pewna spójność, ponadto niejednokrotnie Niemiec z irańskimi korzeniami, przez odpowiednie aranżacje jest w stanie ukryć prostotę jego tematów.

Niesprawiedliwym byłoby stwierdzenie jakoby Ramin Djawadi wyłącznie odświeżył i należycie ochędożył stare motywy. Trochę nowego materiału też stworzył i należy dziękować starym i nowym bogom, że wykorzystał do tego chór. Co prawda mógłby on być jeszcze częściej wykorzystywany, także w poprzednich sezonach. I byłoby to z korzyścią dla spektaklu, który otrzymałby szatę mistycyzmu, czy epickości, której tak często tej muzyce brak. Ale zwróćmy najpierw nasze uszy na to co mamy, Oba nowe tematy przypisane są dwóm radykalnym grupom, które dużą mieszają po obu stronach morza. Pierwszą z nich są Synowie Harpii, którzy planują obalić rządy Daenerys Targaryen w Meereen. Ich motyw przewodni (Son of the Harpy) oparty jest na wręcz szepczącym, syczącym chórze, który dobrze pasuje do spiskowców zasłaniających swoje twarze maskami skradzionymi z karnawału w Wenecji.

W King’s Landing też pojawiło się spore i silne zagrożenie w postaci radykalnej grupy. Tym razem są to fanatycy religijni. Ich zdaniem Westeros jest w ruinie i wszędzie widać ludzkie zepsucie i upadki obyczajów. Dlatego też chcą wszystkich nawracać i jeżeli trzeba to nie zawahają się użyć siły. Krzywo patrzą na współżycie seksualne, homoseksualizm uważają za grzech, a stosowanie metody in-vitro chcą karać trzema latami więzienia… Dobrze, to akurat zmyśliłem. Ale gdyby w Westeros znano metodę in-vitro, to ta grupa byłaby pierwsza do protestowania i nazywania jej wymuszonym onanizmem. W każdym razie, Djawadi nawet dobrze uchwycił ten ich fanatyzm w utworze High Sparrow, gdzie daje o sobie znać podniosły chór o raczej nieprzypadkowym zabarwieniu religijnym. Poprawnie wypada on w samym serialu, ukazując, jak ci fundamentaliści zaprowadzając swój „porządek” , niszcząc między innymi, najważniejszy i najświętszy obiekt w King’s Landing, (o czym nas ten serial wielokrotnie przekonywał) – burdel Littlefingera! Aż chce się krzyczeć z rozpaczy!

W ostatnim odcinku czwartego sezonu Ayra Stark przy akompaniamencie naprawdę ładnej muzyki, wyruszyła do Bravos, aby zostać asasynem… asasynką… niech będzie ninją zabójczynią. Wszyscy z napięciem, w tym i siedzący nad tym pergaminem, oczekiwali jak będzie wyglądała ta szkoła ucząca zabijania, która okazała się ponurym miejscem, gdzie myje i balsamuje się ludzkie zwłoki. W House of Black and White Ramin Djawadi dobrze wgryzł się swoją muzyką, tworząc senny, lekko smętny temat. Na szczęście w serialu po wielu (zbyt wielu) nudnych momentach wątek ten nabrał życia wraz z ukazaniem tajemniczej komnaty z ludzkimi twarzami. Moment ten bard z Duisburga ilustruje intrygującą elektroniką, bliską ambientowi, która jednak nie razi w tym świecie. To są te niektóre chwile, kiedy ten score wybija się ze swych tapetowych łańcuchów.

Reszta kompozycji to już w większości stare i utarte tematy. Bardzo często i ze zrozumiałych względów dla fabuły względów powraca temat Stannisa. W tym dość przejmująca ilustracja jednej z cięższych scen, gdzie pretendent do tronu zasługuje na tytuł najgorszego rodzica w historii. Temat Lannisterów, który Ramin Djawadi musiał napisać przy pomocy czarów, gdyż naprawdę tak mu się udał, też powraca. I należy się cieszyć każdą jego obecnością, gdyż to naprawdę zacna melodia.

Nie mogło też zabraknąć motywu przypisanego Matce Smoków i jej „dzieciom”. W Blood of the Dragon Djawadi dobrze go aranżuje tworząc bardziej dynamiczną wersję. Jednak najlepiej wypada on w Dance of Dragons ilustrującego potyczkę na arenie w Meereen. Najpierw otrzymujemy trochę typowego dla tego barta action-score’u z waleniem po garach, połączonego z tematem Synów Harpii. Jednak pod koniec, i sam się dziwię temu co piszę, majestatycznie wchodzi smoczy temat. Wręcz, znowu się sobie dziwię, epicko ilustruje on scenę, kiedy Daenerys dosiada swego smoka i bohatersko odlatuje w siną dal, zostawiając na pastwę losu swoich kompanów na polu bitwy. Co prawda cała scena wyglądałaby jeszcze bardziej epicko, gdyby Matka Smoków krzyknęła „So long suckers!”, ale i tak jest dobrze a spora w tym zasługa Djawadiego. I to są właśnie te momenty kiedy jego muzyka pozytywnie daje o sobie znać i słychać jej obecność.

Jednak takich momentów wciąż nie ma aż tak wiele, aby głosić wielki sukces i narodziny mężnego muzycznego rycerza. Tak, prawdą jest że na przemarsz wstydu Ramin Djawadi nie zasługuje, ale że czasami trafi w dobrą nutę, nie oznacza, że i te złe się nie zdarzają. Dalej dużo w serialu jak na płycie, nieciekawego underscore, opartego na smętnie rzępolącej wiolonczeli. I nawet jeżeli to jest życzenie, czy rozkaz władców HBO, to nadto sporo ciszy gości w tym serialu. Chociaż trzeba przyznać, że kiedy już koniecznie trzeba muzyki to się ona pojawia, mimo że jej jakość dalej pozostaje tematem do rozmów w karczmie. Tak samo jak i zilustrowanie najlepszego odcinka sezonu Hardhome, wyjątkowo zwyczajnym i mało porywającym action-scorem. Nie wspominając jak wielkim zawodem jest końcówka albumu. Nawet jeżeli Djawadiemu, wiele można było zarzucić, to w poprzednich woluminach na koniec otrzymywaliśmy jeden wybijający się utwór – Mhysa, czy Children. Tym razem otrzymaliśmy minutowy kawałek, gdzie rockman Bradley Hanan Carter mruczy sobie pod nosem główny temat serialu. To już chyba zagranie tego motywu na grzebieniu byłoby ciekawsze, a co dopiero to, co niektórzy wyczyniają w skupisku znanym jako Internet.

Może to już starość, albo i zmęczenie. Może po tylu stoczonych bitwach z soundtrackami do Gry o Tron pora złożyć broń? A może rzeczywiście ta muzyka stała się lepsza i po tych wszystkich batach po rzyci Ramin Djawadi muzycznie zmężniał? Prawda leży pewnie gdzieś po środku i nikogo nie wyzwoli. Tak jak nudnym stało się mówić „Nadchodzi Zima”, po 50 odcinkach (!), gdy zima dalej nie nadeszła, tak samo żmudnym jest powtarzanie tych samych skarg. Na wielką przemianę nie ma pewnie co liczyć, co najwyżej na przyzwoity poziom. Żadne muzyczne przedstawienie godne władców i królów, ale przynajmniej takie, że zwierzyna cichą będzie.

Najnowsze recenzje

Komentarze