Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dave Grusin

Firm, the (Firma)

(1993/2015)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 28-07-2015 r.

Okres lat 90-ych był świadkiem całego wysypu ekranizacji literatury prawnika Johna Grishama – Klient, Raport pelikana, Czas zabijania,Zaklinacz deszczu, by wymienić te najgłośniejsze. Największe jednak uznanie i kasowy sukces zdobyła chronologicznie pierwsza z nich, czyli Firma. Z pewnością dlatego, że w głównej roli wystąpił będący wtedy u szczytu popularności Tom Cruise. Ale również z uwagi na postać znakomitego reżysera Sydneya Pollacka, doborowej obsady drugoplanowej (Gene Hackman, Holly Hunter, Ed Harris, Hal Holbrook, David Strathairn, by wymienić tylko kilka nazwisk) oraz sensacyjnej fabuły rozgrywającej się w środowisku prawniczo-mafijnym… Film ten miał jeszcze jedną, niezaprzeczalnie ważną zaletę. Była nią mono-instrumentalna ścieżka dźwiękowa Dave’a Grusina, skomponowana na fortepian. Kompozytor, z którym Pollack współpracował kilkukrotnie, podjął się niecodziennego wyzwania, z którego wyszedł zdecydowanie obronną ręką a z perspektywy czasu jego osiągnięcie jawi się bezprecedensowo w kontekście współczesnej muzyki filmowej jak i tego, że przy pomocy jednego instrumentu można zbudować tak zróżnicowaną i bogatą ścieżkę dźwiękową. Firma była bowiem pierwszą od dwudziestu lat amerykańską partyturą skomponowaną wyłącznie na fortepian, po Rozmowie Davida Shire’a oraz Bad Company Harveya Schmidta.

Sama idea wypłynęła od Pollacka, zainspirowanego miastem Memphis, miejscem rozgrywania akcji powieści jak i też realizacji filmu, uznawanego za jedną z kolebek amerykańskiego blues’a. Początkowo Grusin nie był przekonany (i pewnie też onieśmielony czekającym go zadaniem), toteż wstępne wersje muzyki nagrał na wielo-ścieżkowych taśmach, które dałyby potem potencjalną możliwość rozwinięcia kompozycji o środki orkiestrowe. Reżyser pozostał jednak nieugięty i zaplanował mieć score taki jaki sobie wymyślił. Na szczęście dla kompozytora nie była to pierwszyzna, ponieważ miał na tym polu już doświadczenia, by wspomnieć o nominowanych do Oscara jazzujących Wspaniałych Braciach Baker czy Hawanie, poprzednim obrazie Pollacka. Słuchając Firmy, pierwsze co przychodzi do głowy (czy też ucha) to niezwykła biegłość muzyczna i aranżacyjna Grusina, która objawia się na wielu polach: tematycznym, narracyjnym, technicznym, wykonawczym. Można byłoby wyobrazić sobie, że zaprzęgając do pracy tylko jeden instrument, wysłuchamy ścieżki dość ograniczonej brzmieniowo, nudnej i chłodnej w odbiorze. Firma na szczęście jednak zaprzecza takim uprzedzeniom.

Znakomicie w ścieżkę wprowadzają dwa pierwsze utwory, które tworzą dynamiczną, galopującą ilustrację do sekwencji tytułowej. Zaiste to kapitalna, rhythm & bluse’owa zabawa z fortepianem (gra sam Grusin!), z masą smaczków, pozornych zmian rytmu i tonacji. Doskonale zaaranżowana i na dodatek atrakcyjna. To również temat dla głównego bohatera granego przez Cruise’a, zabawnie nazwany przez Jeffa Bonda w książeczce do kolekcjonerskiego wydania La-La Land Records, które jest przedmiotem tej recenzji jako 'cocky’ (zarozumiały, pyszałkowaty), określając jego charakter. Temat czy też ten pomysł muzyczny powraca jeszcze kilkakrotnie na ścieżce, za każdym razem wywołując u słuchacza tak pewien rodzaj muzycznej satysfakcji, jak i uśmiech na twarzy. Ma się też wrażenie, jakby muzyka była bardziej zaimprowizowana (co w pewnej mierze pewnie jest) na poczekaniu niż kompozycyjnie zaplanowana od początku do końca. To nadaje jej tej dodatkowej lekkości i miłej nieprzewidywalności. Typowo już bluse’owy jest natomiast temat Raya, brata głównego bohatera, wprowadzając do muzyki element relaksu. Dla bohatera Cruise’a i jego żony twórca stworzył bardzo elegancki, mocno zanurzony w specyficznej stylistyce lat 70-ych temat miłosny, który ocieka muzyczną klasą. Jako, że protagonista w biegu filmu dopuszcza się zdrady, Grusin powołuje do życia impresjonistyczną w wydźwięku, refleksyjną ilustrację pod wiele mówiącym tytułem Blues: The Death of Love & Trust. Generalnie, w szeroko pojętej ilustracji psychologiczno-emocjonalnej twórca wprowadza wiele technicznych smaczków i smakołyków, choć niewątpliwie docenią je Ci, którzy (jeżeli nawet nie są fanami jazzu/bluesa’a) poświęcą muzyce troszkę więcej atencji.

Ale przecież Firma była prawniczym thrillerem. I w tym aspekcie Grusin – autor ponad stu ścieżek dźwiękowych – miał swoje doświadczenie, by wspomnieć inny, klasyczny obraz Pollacka czyli Trzy dni kondora. Za pomocą chaotycznie przeskakujących, chłodnych w wyrazie fortepianowych akordów (nie rzadko kreujących pewną soniczną przestrzeń) powołuje do życia tajemniczy motyw tytułowej, mającej swoje powiązania ze światem przestępczym kancelarii prawnej. Oczywiście bardzo efektywnie buduje to w filmie klimat odosobnienia i niepokoju, przypominając dokonania na tym polu wspomnianego Shire’a czy Michaela Smalla (Maratończyk), „rówieśników” Grusina z lat 70-ych. Brzmi to być może nieco 'retro’, ale nadaje jej to klasy. Koncepcyjne ograniczenie do jednego instrumentu niejako wpłynęło również na eksperymentatorskie próby uzyskania dziwnych, akustycznych efektów, które dodatkowo miały pogłębić sferę suspensową score’u. Dave Grusin korzysta z pomysłów takich jak drapanie i tarcie w struny fortepianu, specjalnie przetwarza pewne brzmienia by osiągnąć pulsującą imitację perkusji (także uderzenia w obudowę instrumentu), w końcu używa nawet młoteczków, w które jest wyposażony fortepian. Wspomnieć należy o utworze Mud Island – Drone, będącym kakofonią niewygodnych, szorstkich dźwięków, które niekoniecznie nadają się do słuchania na płycie, ale spokojnie można byłoby nimi kogoś wystraszyć…

W końcu muzyka pościgowa. Firma stoi w zasadzie jedną taką sekwencją, ilustrującą kulminacyjną sekwencję akcji filmu. Mud Island Chase to świetna rytmiczna wprawka, znakomicie zaaranżowana, ze swoimi akustycznymi kliknięciami i klawiszowymi harcami. Niemniej, konstrukcja utworu, rytmika a nawet specyficzne 'przejazdy’ fortepianu są bardzo podobne do dwa lata wcześniejszej muzyki Johna Williamsa z JFK (tzw. temat konspiratorów) a także Jurassic Park. Trudno mi tu coś udowodnić i mogę sobie chyba tylko gdybać, ale mam silne wrażenie, że pod tą scenę temp-trackiem mógł być właśnie score Williamsa. Fragment Grusina to niewątpliwie wyborny kawałek muzyki filmowej, ale wrażenie deja vu jest, a przynajmniej mogą je mieć fani Williamsa. Kompozytor odpowiadał również za pewne sekwencje muzyki źródłowej, jak np. Confession Blues na organy Hammonda i sekcję rytmiczną, choć w filmie go nie wykorzystano.

The Firm to z pewnością unikalna ścieżka dźwiękowa tak w skali amerykańskiej muzyki filmowej jak i gatunku jako całości. Można też powiedzieć, że to praca „sztandarowa” jeżeli chodzi o sam instrument, tak jak był nią Fortepian Michaela Nymana (nomen omen, obie prace z tego samego, 1993 roku) czy w mniejszym stopniu Goodbye Lenin! Yanna Tiersena oraz Godziny Philipa Glassa. Kreatywność, często zachwycający zmysł aranżacyjny i muzyczny kunszt Grusina zasługują na najwyższą ocenę. Muzyka pierwotnie została wydana w chwili premiery filmu jako kompilacja oryginalnego score’u oraz piosenek użytych w filmie. Tej pierwszej było ledwie 32 minut, co skwapliwie nadrobiło kolekcjonerskie wydanie La-La Land. Tytuł został wydany aż na dwóch płytach, na pierwszej mieszcząc ponad godzinną partyturę Grusina a na drugiej wspomniany oryginalny album oraz wersje alternatywne niektórych utworów. Nowa edycja zdecydowanie ulepsza odbiór muzyki, choć nie bez pewnych problemów. Pewna część utworów zmontowana jest z pomniejszych fragmentów, co czasami burzy nastrój odbioru spowodowany nagłą zmianą tonacji w obrębie utworu. Problemem jest też kilka krótszych, nie przekraczających minuty utworów, które nie wnoszą wiele do odsłuchu a są na płycie na zasadzie kompletności partytury. W obrębie drugiej płyty wyróżnia się zdecydowanie Memphis Stomp, specjalnie przygotowana wersja tematu głównego pod album, natomiast utwory bonusowe różnią się dosłownie szczegółami (inny miks, montaż itp.) od ich wersji finalnych czy też pierwotnych.

Można byłoby powiedzieć, że album z 1993 roku w zupełności wystarcza, jako że prezentuje najważniejsze fragmenty partytury, ale nie przekonuje mnie zupełnie poprzedzielanie go piosenkami źródłowymi, a jego kwadrans przy kilkukrotnie dłuższej wersji La-La Land razi niekompletnością. W kwestiach technicznych edycji kolekcjonerskiej na uwagę zasługują krystaliczny dźwięki i przestrzeń dźwiękowa score’u jak również bogata w treść książeczka z analizą track-by-track oraz licznymi wypowiedziami kompozytora. Firma oczywiście bardzo dobrze spisuje się w samym obrazie, chociaż pierwotnie takiej koncepcji muzycznej ilustracji niechętne było studio Paramount. Jednak po pierwszych pokazach testowych wszyscy byli zachwyceni tym, jak muzyka prezentuje się w filmie Pollacka. Dave Grusin to twórca na przestrzeni ostatnich kilku dekad bardzo uznany oraz doceniany a pracą tą, która należy do jego największych sukcesów pokazuje, że jest dużo, dużo więcej niż „solidną firmą”.

Najnowsze recenzje

Komentarze