Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Andrew Powell

Ladyhawke (Zaklęta w sokoła)

(1985/2015)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 24-07-2015 r.

Średniowiecze, przygoda, wątki magiczne i historia miłosna na czele – materiał w sam raz na epicką ścieżkę dźwiękową z wielkimi tematami rozpisanymi na pełną orkiestrę symfoniczną i chór. Choć w latach 80-tych powstały takie kanoniczne prace z gatunku baśniowego kina fantasy, jak chociażby Legenda Jerry’ego Goldmitha, czy Willow Jamesa Hornera, to jednak okres ten rządził się swoimi prawami. W 1985 roku, przy okazji filmu Ladyhawke (Zaklęta w sokoła) w reżyserii Richarda Donnera, postanowiono zrezygnować z klasycznej ilustracji i zastąpić ją w dużej mierze stylizacjami, które były ówcześnie modne. W wielu recenzjach i komentarzach dotyczących obrazu Donnera możemy znaleźć przytyki i narzekania na muzykę skomponowaną przez Andrew Powella z powodu jej mocno przestarzałego charakteru. Czy wieszanie psów na tej pracy jest faktycznie uzasadnione? W niniejszym tekście postaram się przedstawić dyskusyjne kwestie odnoszące się do tego projektu, jednocześnie starając się uniknąć nieco ignoranckiego podejścia wielu opiniodawców, upraszczających problem na zasadzie – archaiczne brzmienia = zła muzyka.

Główny pomysł na fabułę Zaklętej w sokoła został zaczerpnięty z trzynastowiecznej legendy. Na parę kochanków, Kapitana Etienne Navarre oraz Isabeau d’Anjou, zostaje rzucona klątwa. Gdy on za dnia jest człowiekiem, ona staje się sokołem. Z kolei o zmroku Navarre zmienia się w wilka, podczas gdy jego luba wraca do swej ludzkiej postaci. Mężczyzna zamierza zrobić wszystko, aby zdjąć urok i uratować swój związek z Isabeau. Jak widać historia jest całkiem pomysłowa, aczkolwiek otrzymany produkt, choć z pewnością może się podobać, nie jest idealny. Jest tu trochę naiwności i ckliwości, lecz takowe cechy nie są niczym niezwykłym w przypadku wielu baśni. Film został zresztą ciepło przyjęty przez krytyków (dwie nominacje do Oscara). Jedynym aspektem, do którego większość z nich miała obiekcje, była ścieżka dźwiękowa.

Początkowo Donner chciał zatrudnić Johna Williamsa lub Jerry’ego Goldsmitha, z którymi współpracował wcześniej przy tworzeniu odpowiednio Supermana oraz Omena. Nie mogąc jednak pozyskać tych twórców, amerykański reżyser zaczął rozglądać się za innymi kompozytorami. Podróżując po Europie i szukając odpowiednich plenerów do kręcenia zdjęć słuchał min. słynne Planety Gustava Holsta oraz albumy zespołu Alan Parson Project, grającego rock progresywny. Wkrótce doszedł do wniosku, że Zaklęta w sokoła potrzebuje muzyki podobnej do tej wykonywanej przez tę grupę, o czym zadecydował jej styl, łączący brzmienie orkiestrowe z rockowym.

Donner zwrócił się więc do członka Alan Parson Project, Andrew Powella, Anglika z walijskimi korzeniami. Reżyser wskazał właśnie na niego, ze względu na to, że posiadał pełne wykształcenie muzyczne z zakresu kompozycji i dyrygentury. Powell dołączył do wspomnianego zespołu w połowie lat 70-tych i brał udział w nagraniu pierwszego albumu studyjnego, Tales of Mystery and Imagination, gdzie odpowiadał za grę na syntezatorach oraz instrumentacje. Mniej więcej w tym samym czasie zaczął także przygodę z muzyką filmową. Był ghostwriterem, orkiestratorem, a także pracował ze Stanleyem Myersem, tym samym, który kilka lat później wziął pod swoje skrzydła Hansa Zimmera. Film Donnera był jednak jego pierwszym, samodzielnie napisanym score’m.

Anglik dostał na napisanie całej partytury oraz jej zorkiestrowanie około 6 tygodni. Zaangażowanie Powella było jednoznaczne z aprobatą decydentów na powstanie ścieżki dźwiękowej nawiązującej do twórczości Alan Parson Project. Brytyjski kompozytor zaprosił do nagrania większość członków tego zespołu oraz wynajął London Symphony Orchestra. Aby odpowiednio zbalansować ich siłę brzmienia, w utworach łączących rock i orkiestrę zmniejszono liczbę wykonawców LSO do 50 osób, natomiast w kompozycjach stricte symfonicznych, Powell pozwolił sobie rozpisać muzykę na 90-ciu londyńskich filharmoników.

Tak właśnie od kulis powstał jeden z najbardziej spornych score’ów lat 80-tych, a być może także patrząc przez pryzmat całej historii muzyki filmowej. Rezygnacja z kanonu ilustracji dla kina, którego akcja toczy się w dawnych epokach i jednoczesne odwołanie się do muzyki współczesnej przypomina zatem takie filmy, jak późniejsze Plunkett i Macleane Jake’a Scotta, czy Marię Antoninę Sofii Copolli. Donner, choć sam pragnął takiej muzyki, w toku produkcji martwił się, czy taki pomysł faktycznie zda egzamin. Jednak wrażenie, jakie wywarł na nim score Powella przekonał go o tym, że obrał właściwą drogę. Zresztą nie tylko Donner był zadowolony z otrzymanego produktu. Swoje uznanie dla pracy Anglika wyraził także sam Alan Parson, założyciel zespołu. Krytycy wiedzieli jednak swoje. Czy słusznie? Przekonajmy się.

Powell zaczął pisać muzykę od głównych tematów muzycznych, które stanowią fundament partytury. Motyw przewodni pojawia się podczas napisów początkowych w formie przyjmującej coś na kształt uwertury. Po krótkim i tajemniczym, smyczkowym preludium Anglik wprowadza „do gry” elektroniczny, pop-rockowy beat, perkusję, gitary elektryczne, instrumenty dęte blaszane oraz sekcję smyczkową intonującą skoczną i chwytliwą melodię. Taki wstęp na pewno był bardzo odważny, nawet, jak na owe czasy. Dziś może faktycznie brzmi to już staroświecko, lecz muszę przyznać, że dynamika tego utworu (użyte w tej kompozycji instrumentarium stanie się podstawą dla sporej części muzyki akcji) może się podobać i przy tym stanowi on wprowadzenie przygotowujące widza na nietuzinkową partyturę. Co ciekawe, Powell pisząc tę muzykę, jak sam twierdzi, próbował stworzyć rockową wersję tego, co mógłby napisać do filmu Donnera… John Williams.

Zaklęta w sokoła to jednak przede wszystkim historia miłosna, a prawdziwy, filmowy romans nie mógłby się obejść bez chwytliwego tematu muzycznego. Tę funkcję pełni słodka i śliczna melodia, pojawiająca się bardzo często podczas ilustrowania głównie scen z udziałem Issabeau. Również na albumie będzie często raczyć swoją urodą uszy odbiorcy. Jeśli można mieć zastrzeżenia, co do motywu głównego, to melodia miłosna to strzał w dziesiątkę, a ostatnie kadry z jej podniosłą aranżacją to audiowizualna uczta. To właśnie wtedy słyszymy jej najlepszą wariację i zarazem najbardziej pamiętny utwór z płyty, The Final Reunion/End Titles. To doprawdy wspaniała, hitowa kompozycja, jedna z ikon muzyki filmowej lat 80-tych (co za dęciaki!). Doskonałe proporcje pomiędzy lirycznością, a epickością, prostota w przekazywaniu emocji, świetne partie na gitarę elektryczną i wydatna pomoc orkiestry symfonicznej sprawiają, że ścieżka ta porwie nie tylko miłośników filmówki, ale także wszystkich, którzy lubują się w „rockopodobnych” brzmieniach.

Podstawa partytury, w postaci dwóch głównych motywów, jest zatem jak najbardziej solidna. Schody zaczynają się jednak, gdy przyjrzymy się aranżacjom, zwłaszcza w muzyce akcji. Powell sięga tutaj przede wszystkim po perkusję, gitary elektryczne i syntezatory. No cóż… Spójrzmy prawdzie w oczy, materiał ten, zgodnie z tym co twierdzą przeciwnicy tego score’u, wypada dzisiaj już mocno kiczowato, żeby nie powiedzieć śmiesznie. Zwłaszcza, że koncepcja taka kontrastuje z pięknymi zdjęciami trzykrotnego laureata Oscara Vittorio Storaro, które aż prosiły się o jakąś bardziej klasyczną ilustrację. Nie popieram jednak krytykantów, którzy pomijają fakt, że muzyka Anglika wcale nie bazuje jedynie na stylizacjach rodem z lat 80-tych. W omawianej ścieżce dźwiękowej dużą rolę odgrywa także orkiestra i nie mam tutaj na myśli jedynie wejść tematów przewodnich, gdzie Powell łączy jej brzmienie z elektroniką. Gros underscore’u w tym także muzyki akcji opiera się na „żywych instrumentach” czego malkontenci zdają się nie zauważać (Powell twierdzi, że materiał inspirowany rockiem stanowił zaledwie 15 procent całej muzyki, choć uważam, że to z kolei przesada w drugą stronę). Kilka utworów, zaaranżowanych pierwotnie na syntezatory, zostało nawet przerobionych na nowo i rozpisanych na pełną orkiestrę. Jakkolwiek jest to jednak materiał nie zwracający na siebie większej uwagi podczas seansu, pełniący rolę muzyki tła, co poniekąd usprawiedliwia zarzuty recenzentów dotyczące wejść elektronicznych ścieżek, które są znacząco bardziej uwydatnione. Powell przygotował też trochę ciężkiego w odbiorze, dysonującego underscore’u, inspirowanego głównie twórczością węgierskiego modernisty György Ligetiego, u którego miał sposobność pobierać nauki. Do takich kompozycji zalicza się min. Cezar’s Woods, którego napisanie, jak sam kompozytor wspomina, było jednym z najtrudniejszych rzeczy podczas pracy nad filmem Donnera (zastosował tam ponad 20 skrzypiec, z których każde grały inne partie, osiągając tym samym kakofoniczny efekt).

Nierzadko całkowicie pomijany jest wkład Powella w muzykę źródłową. W wielu produkcjach w takich przypadkach często wykorzystywane są istniejące już utwory. Anglik napisał jednak specjalne, gregoriańskie kompozycje. W tym celu najpierw udał się do swojego przyjaciela w Westminster Cathedral i poprosił go o łacińskie pieśni religijne, do których dopisał własną muzykę, wykorzystując wiedzę nabytą na uniwersytecie w Cambridge. Czas akcji filmu, hipotetyczne średniowiecze, podkreślają także kolejne odniesienia do muzyki źródłowej, konkretnie folklorystycznej, które reprezentowane są przez takie utwory, jak Wedding Dance oraz Wedding Party.

Recenzowana edycja ujrzała światło dzienne nakładem La-La Land Records w 2015 roku. Można powiedzieć, że jest to rozszerzone wydanie rozszerzonego wydania. Pierwszy raz soundtrack ukazał się w roku premiery filmu i zawierał przystępne 40 minut muzyki. Dekadę po premierze obrazu Donnera, soundtrackiem zainteresowało się GNP Crescendo, którego decydenci postanowili odkopać kilka kompozycji, nieobecnych na wcześniejszym krążku. W ten sposób powstał ponad godzinny album zawierający wiele problematycznych dla słuchacza utworów. La-La Land Records zdecydowało się pójść na całość i wypuścić na rynek dwupłytową edycję zawierającą wiele niewydanych uprzednio ścieżek oraz wszelakiej maści utwory alternatywne. Skoro już album GNP Crescendo mógł sprawiać kłopoty potencjalnemu odbiorcy nadmiarem mniej lub bardziej nieinteresującego materiału, to, rzecz jasna, omawiana płyta zawierająca ponad 2 godziny muzyki będzie bardzo trudna do przejścia. Nadmiar bonusowych ścieżek będzie mierził niejednego słuchacza, a seria dziesięciu kompozycji zatytułowanych (Spot) – Radio Bed, będących wariacjami znanych wcześniej motywów, może przelać przysłowiową czarę goryczy. Niemniej jednak musimy pamiętać, że jest to wydanie, które w samym założeniu miało przedstawić nam znacznie obszerniejszy, praktycznie kompletny materiał, przez co jego adresatami są głównie fani tej muzyki lub obrazu Donnera. Na pochwałę zasługuje mastering oraz bardzo ładna książeczka dołączona do płyt, w której możemy przeczytać o kulisach pracy nad filmem i muzyką.

Pomimo że faktycznie nie zawsze muzyka Powella działa jak należy, to jednak daleki byłbym od twierdzenia, że, mówiąc kolokwialnie, kładzie produkcję Donnera. Mamy tu przecież trochę symfonicznego materiału i dwa bardzo porząne tematy przewodnie, choć naturalnie recenzowany krążek, przez swoją przepastność znacząco przygasza pewien urok bijący od tej pracy. Zresztą jakkolwiek byśmy się nie ustosunkowali do tej partytury, to trudno jej odmówić tego, że przynajmniej brzmi „jakoś”, czego już nie można powiedzieć o bardzo wielu bezbarwnych i bezpłciowych współczesnych ilustracjach.

Ja, jako osoba, która nie tyle nie wychowała się w latach 80-tych, ale także nawet nie urodziła, nie wspominam z utęsknieniem tej dekady. Dlatego też dla mnie Zaklęta w sokoła bardziej niż nostalgicznym powrotem do tamtych czasów jest ich pewnego rodzaju wizytówką, albowiem była to próba wykorzystania ówczesnych trendów muzycznych w środowisku filmowym wydałoby się do nich nie pasującym, co wyróżnia ten score od wielu innych, współczesnych mu prac. Reasumując, można zarówno krytykować, jak i lubić tę partyturę, niemniej jednak po latach stała się ona praktycznie symbolem tego filmu i choćby z tego względu warto ją poznać i wyrobić sobie własne zdanie.

Najnowsze recenzje

Komentarze