Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Toto

Dune (Diuna)

(1997)
-,-
Oceń tytuł:
Mariusz Tomaszewski | 15-04-2007 r.

Muszę przyznać, że jestem nieco skołowany. Przyszło mi się zmierzyć ze ścieżką ze wszech miar nieprzeciętną. Czy to stwierdzenie okaże się komplementem, czy też może czymś zupełnie przeciwnym? Na to pytanie spróbuję znaleźć odpowiedź w tym tekście. No więc leży przed nami soundtrack do adaptacji jednej z moich ukochanych książek, a jednak sama adaptacja wydaje mi się kaleka. Z jednej strony jest to epicki soundtrack do kina sci/fi, a z drugiej autorem tej muzyki jest grupa rockowa Toto, słynąca choćby z kawałka Africa. Na domiar złego reżyserem tej nieszczęsnej Diuny jest David Lynch, którego filmy powinno się wyświetlać w szpitalach psychiatrycznych.

Jak na razie 2:3 dla obelg. Ale to dopiero początek rozgrywki…

Jaki film, taka muzyka…. To stwierdzenie pasuje praktycznie do każdego score, jaki wpada w nasze ręce. Niestety to tylko marzenia. Często muzyka przewyższa obraz, czasami mu nie dorównuje, a jeszcze kiedy indziej nie ma z nim nic wspólnego. Nigdy też nie wiadomo czy to muzyka nadaje takiego klimatu filmowi, czy też jest na odwrót. W tym przypadku nie ma żadnego dylematu. To ilustracja muzyczna nadaje realnych kształtów pięknym krajobrazom i drewnianym aktorom.

3:3 – piękna odpowiedź pozytywnych cech!

Nie będę się rozwodził nad sensem angażowania popowych wykonawców do tworzenia epickich partytur. Nie czuję się kompetentny, aby podważać wizję reżysera, nawet tak dziwnego jak Lynch. W końcu Hans Zimmer zaczynał karierę od branży rozrywkowej (o czym sam chętnie by pewnie zapomniał). Mimo wszystko takie zagrania są rzadkością, co podyktowane jest zdrowym rozsądkiem. Na szczęście artystyczna wizja przewyższa jeszcze zachłanność producentów i nie doczekaliśmy się muzyki ilustracyjnej w wykonaniu Britney Spears, tudzież Mandaryny (chociaż one mogłyby co najwyżej wytańczyć nam te partytury). W tym przypadku eksperyment się udał i otrzymaliśmy naprawdę ciekawą partyturę. Naturalnie ta nie jest pozbawiona wad, ale mogłoby być o wiele gorzej.

4:3 – prowadzenie pozytywów, robi się coraz ciekawiej!

Toto wybrali się do Wiednia, aby wspólnie z wiedeńską orkiestrą stworzyć ich pierwszy score. Muzycy słynęli do tej pory z eksperymentów z elektroniką. Połączenie ich wizji z klasyczną muzyką ilustracyjną było jedną wielką niewiadomą, zapewne nawet dla jej twórców. Tym bardziej, że reżyser dał konkretne wytyczne, jak to wszystko ma brzmieć w filmie. W epickim kinie sci/fi muzyka miała być stonowana i wyciszona. Podobno również Toto dostali zakaz używania harfy… (nie pytajcie!). Na szczęście to co słyszymy na tym soundtracku, nie do końca odpowiada definicji muzyki stonowanej i wyciszonej. Stąd też moje gratulacje dla muzyków za ich kreatywność i odwagę.

5:3 – chyba już jest po meczu!

Na ścieżce mimo wszystko przeważa elektronika, która brzmi już trochę oldskulowo, że tak powiem. Jedno co można na pewno powiedzieć, ToTo, że takiej muzyki się już nie robi 😉 Tak więc mamy całkiem sympatyczne przemieszanie ‘sztucznych’ dźwięków z ‘żywą’ orkiestrą, która otwiera album w Prologue – Main Title, gdzie usłyszymy temat przewodni. W sumie jest to składająca się z czterech nut prosta melodia powtarzana parokrotnie. W tle słyszymy dostojny chór, który nadaje całości mistycyzmu. Kolejnym wartym wyróżnienia utworem jest Dune (Desert Theme). Z pozoru kompletnie nie pasuje do stylistyki tej ścieżki, a jednak potrafi uwieść niejednego słuchacza. Łatwo wpadających w ucho melodii nigdy za wiele. Z resztą nie można tu mówić o konkretnej stylistyce, gdyż muzyka jest zbyt zróżnicowana. Bo chociażby Take My Hands autorstwa Briana Eno służy za podkład pod napisy końcowe i jest w swej wymowie bardzo delikatne, wręcz za słodkie. Zarówno film i album otwiera intrygujący utwór, który wprowadza nas w specyficzny nastrój, zaś wszystko kończy kawałek spokojnie mogący służyć za podkład w komedii romantycznej. Sam nie wiem, być może zamysłem autorów takiego posunięcia było wprowadzenie w pewien seans, z którego spokojnie wyprowadzić miało nas właśnie Take My Hands. Jeśli tak było, to na mnie nie podziałało.

Moim faworytem na płycie jest Big Battle. Zaczyna się trochę zabawnie. Miało być dumnie i militarystycznie… Zapewne tak było, ale w dzisiejszych czasach brzmi to jak dzwonek polifoniczny. No ale wspomniałem już wcześniej o takowej elektronice, więc… Sam kawałek rozwija się powoli, przyspiesza w równym tempie. Chwilę później krótka przerwa w postaci samotnego fortepianu, następnie powrót do werbli, po czym pojawia się temat przewodni a zaraz za nim… wspaniały chór. Jest to cudowne, majestatyczne apogeum tego utworu. Zdecydowanie za krótkie, bo trwa niecałe trzydzieści sekund. Jest to w sumie jedyny raz, kiedy muzyka dorównuje w swej epickości książce. Z tym że obwiniam za taki stan rzeczy reżysera, który wyraźnie starał się uniknąć tak monumentalnej muzyki. Niestety są też i inne kwiatki. Utwory czysto ilustracyjne jak Robot Fight, lub underscore The Betrayal/Shields Down potrafią lekko zniesmaczyć. Dla uatrakcyjnienia tej muzyki należałoby się… pozbyć kilku kawałków. I tu dochodzimy do sedna sprawy.

7:4 – pozytywne cechy kontrolują przebieg wydarzeń. Obelgi już się raczej nie podniosą!

Istnieją dwa wydania tej muzyki. Tylko dwa i aż dwa, gdyż przygody jakie można napotkać na swej drodze to istny cyrk. Pierwsze wydanie pochodzi z 1984 roku i zawiera 17 utworów. W 1997 fani Diuny doczekali się kolejnego wydania, tym razem 30 utworów i 30 minut więcej muzyki. Z tym że, nie ma tego wszystkiego, co jest na pierwszym wydaniu. Niektóre utwory, takie jak choćby prolog nie zawierają monologów z filmu, brakuje też Prophecy Theme. Na dodatek jakość dźwięku mocno kuleje. Czasami mamy wrażenie, że słuchamy gramofonu a nie audio cd. W 2001 pojawiła się reedycja wydania z 1997 roku, tym razem z poprawionym dźwiękiem. To też nie do końca, gdyż nie ustrzeżono się pewnych błędów technicznych. Na domiar złego tej muzyki nie można było kupić w sklepie. W tych dostępne było jedynie wydanie z 1997 roku. Remastering możemy usłyszeć tylko i wyłącznie kupując to wydanie na aukcji, tudzież ściągając je z internetu. Tak więc jeśli chce się posiadać kompletną muzykę z Diuny, trzeba się zaopatrzyć w oba wydania, z czego to drugie w dobrej jakości to prawdziwy biały kruk.

7:5 – do końca recenzji zostało jednak niewiele, czy wady zdążą coś jeszcze odrobić?

Największą bolączką tej muzyki jest brak etnicznych akcentów, jakich należałoby się spodziewać. Okazjonalnie słyszymy jakieś egzotyczne instrumenty, ale giną one gdzieś przytłoczone potęgą orkiestry. Jest ich wyraźnie zbyt mało, aby można było się nimi delektować. W filmie, w którym prym wiodą tak ciekawe lokacje oraz religijne wątki aż prosiło się o bardziej etniczną ilustrację. A tak niby wszystko jest w porządku, ale jednak czegoś brakuje. Brakuje tego urozmaicenia, jakim przepełnione jest Children of Dune Briana Tylera. Jednakże obie ścieżki dzielą prawie dwie dekady, stąd też jakiekolwiek porównania są nie za bardzo na miejscu.

7:6 – dramatyczna końcówka, jednak w tym momencie recenzent kończy pisanie!! Po wspaniałym pojedynku skromne zwycięstwo odnoszą pozytywne cechy!

Zatem nietuzinkowość tej ścieżki okazała się być jej największą zaletą. Próżno szukać takich wynalazków na sklepowych półkach. Muzyka okazała się tak samo zakręcona jak sam film, a jednak udało jej się obronić poza nim. Zasługa za taki stan rzeczy przypada muzykom z Toto, którzy potrafili ‘ubrać’ orkiestrę w ich popowo-rockowy styl. Co nie zmienia faktu, że mogło być, a właściwie powinno być jeszcze lepiej. Niemniej pozycja godna polecenia, chociażby ze względu na sentyment do piaszczystej planety i przyprawy, bez której nie byłyby możliwe międzygwiezdne podróże 😉

Najnowsze recenzje

Komentarze