Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Brainstorm (Burza mózgów)

(1983)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 29-06-2015 r.

Z wielkim sentymentem wracam do początków kariery Jamesa Hornera. Pierwsza połowa lat 80-tych w niczym nie przypominała współczesnego geniusza w operowaniu orkiestrowym brzmieniem. Mimo solidnego, merytorycznego przygotowania, wkraczanie w świat muzyki filmowej przypominało bardziej poszukiwanie swojego stylu – branie na warsztat opracowanych już przez kolegów zabiegów ilustracyjnych i dostosowywanie ich na własne potrzeby. Być może dlatego niektóre ścieżki dźwiękowe straszą współczesnego odbiorcę przerostem formy nad treścią. Niemniej jednak w kontekście ilustrowanych wówczas filmów nie można zarzucić im braku wyczucia i funkcjonalności. Jak daleką drogę musiał przejść James Horner, by z nieopierzonego wichrzyciela stać się mistrzem narracji i struktury? Wystarczy porównać losowe prace z ostatniego etapu życia Amerykanina i niekiedy radosną twórczość z dwóch kluczowych dla jego kariery lat – roku 1982 i 1983. Ten drugi w sposób szczególny wpisuje się w filmografię Hornera. Obok tak znaczących tytułów, jak Krull, Coś paskudnego tu nadchodzi orazPark Gorky’ego do grona highlightów zaliczyć należy również Burzę mózgów (Brainstorm).

Pod względem muzycznym a i owszem, aczkolwiek jeżeli chodzi o sukces komercyjny całego przedsięwzięcia, to film Douglasa Trumbulla przeszedł do historii jako wielki niewypał. Otóż zainwestowane w produkcję blisko 20 mln $ zwróciły się tylko połowicznie. Ambitna idea uchwycenia nie tylko wspomnień, ale i emocji przekazywanych dzięki rewolucyjnemu urządzeniu, utonęła w dosyć słabej fabule i problemach związanych z postoprodukcją. Rozpoczęte już w 1981 roku zdjęcia przerwała bowiem śmierć jednej z głównych bohaterek, Natalie Wood. Do prac przystąpiono dopiero po kilkunastu miesiącach, czyli na początku roku 1983. Zebrano dodatkowe fundusze, wykonano dokrętki, a poprzednio zarejestrowany materiał przemontowano tak, aby fabuła jako tako się trzymała. Na tym etapie do pracy zaangażowany został również kompozytor muzyki filmowej. A takowa rola przypadła młodemu, dobrze rokującemu Jamesowi Hornerowi, który po niebywałym sukcesie muzyki do Star Trek: Gniew Khna przeżywał właśnie swój okres branżowej prosperity. Mimo iż terminarz miał wyjątkowo napięty, to udało mu się stworzyć kilka prac, do których warto wracać po dzień dzisiejszy. Jedną z tych prac jest właśnie Brainstorm.



Współczesnemu odbiorcy zapewne ciężko się odnaleźć w widowiskach z początku lat 80-tych. Zwłaszcza tych ocierających się o gatunek fantastyki i grozy. Były to czasy, kiedy muzykę traktowano nie jako element tła – naturalne środowisko dopełniające każdy niemalże kadr – ale jako naładowany emocjami argument. Argument uwypuklający tylko kluczowe sceny. Z tego też powodu pierwsze kilkadziesiąt minut filmu Trumbulla stoi niemalże pod znakiem ilustracyjnej ascezy. Wyprowadzenie kluczowych wątków i zapoznanie się z bohaterami upływa pod znakiem oszczędnych wynurzeń kompozytora. Poza tradycyjnym tematem z czołówki filmu, przez kolejne pół godziny właściwie niewiele się dzieje pod względem muzycznym. Tylko fantazyjne wizualizacje pierwszych eksperymentów nad interfejsem wspomnień wtórowane są awangardowymi wstawkami – atakującymi swoją brutalnością i atonalnością. Wszystko zmienia się wraz z odkryciem niesamowitych możliwości, jakie niesie za sobą korzystanie z cudownego urządzenia. Na potrzeby tych właśnie scen Horner wyprowadza wspaniały, liryczny temat, który wydaje się oazą spokoju na czekającej nas drodze przez dosyć ciężki, suspensowy materiał. Takowy jest pokłosiem wielu niebezpieczeństw i skutków ubocznych wynikłych z działania interfejsu. Nie dziwne więc, że gdy akcja się zagęszcza, a na pierwszy plan wysuwa wątek szpiegowsko-militarystyczny, muzyka staje się nieodzownym elementem filmu Trumbulla. Horner nie ogranicza się bynajmniej tylko do zaznaczania swojej obecności. Korzysta z wielu okazji, by przejmować inicjatywę, czego żywym przykładem jest wspaniale wykorzystany chór. Czasami balansuje na pograniczu muzyki sakralnej, innym razem budowany jest na zasadzie crescenda odnoszącego się zarówno do słynnego filmu Odyseja kosmiczna 2001 (gdzie Trumbull odpowiedzialny był za efekty specjalne), jak i do pojawiającego się w nim utworu Ligetiego. Wrażenia, jakie pozostawia po sobie nie tylko ten fragment, ale cała ścieżka dźwiękowa mogą być więc skrajne. Oto bowiem mamy bardzo wycofany początek, gdzie nie ma właściwie mowy o jakimkolwiek zachwycie. Odrobina cierpliwości zaowocuje jednak wzorcową ilustracją, która aż prosi się o indywidualne soundtrackowe doświadczenie.


Niestety w tamtych czasach, mimo wielu chęci i potencjalnego popytu, rynek soundtrackowy rodził się w wielkich bólach. Głównym problemem były kwestie prawne zmuszające wydawców do opłacania horrendalnych tantiemów dla zrzeszonych w American Federation Of Musicians. Problem był tak poważny, że przygotowując album soundtrackowy niejednokrotnie bardziej opłacało się aranżować ponowne nagranie wybranego materiału w jakimś europejskim mieście, aniżeli uiszczać olbrzymie opłaty. I taki właśnie los spotkał oprawę muzyczną do Burzy mózgów. Nagrań dokonano w Londynie z prestiżową London Symphony Orchestra, a za produkcję i stronę wydawniczą odpowiedzialna była Varese Sarabande. Warto przy okazji zaznaczyć, że ten niespełna 30-minutowy soundtrack był jednym z pierwszych, które ta amerykańska wytwórnia zdecydowała się wypuścić na krążku CD. Z wiadomych powodów partytura musiała zostać nieco przerobiona. Wszystko po to, by w jak najkrótszym czasie uchwycić cały potencjał znacznie dłuższego filmowego nagrania. I w moim odczuciu zarówno kompozytorowi, jak i wydawcom się to udało.


Płytę rozpoczynamy od motywu wykonywanego a capella. Main Title bardzo subtelnie, choć nie zupełnie leniwie wprowadza nas w naturę kompozycji. Oto bowiem po kilkudziesięciu sekundach faktura wzbogacona zostaje o smyczki, dążąc do zaskakującej, atonalnej kulminacji. Następujący po niej swoistego rodzaju dialog anielskiego wokalu z budzącymi grozę waltorniami świetnie uwypukla walory i zagrożenia płynące z urządzenia do przenoszenia ludzkich wspomnień i emocji. Atmosferę grozy skutecznie podkręca Lillian’s Heart Attack, gdzie na front wysuwają się mocne uderzenia w instrumenty perkusyjne i kowadła, wsparte dysonującymi dęciakami. Zbiega się to z podobnymi zabiegami wykorzystanymi już podczas tworzenia oprawy do Gniewu Khana i Parku Gorky’ego. Ciekawsze wydaje się natomiast rozwinięcie tego utworu. Otóż słyszymy tam słynny czteronutowiec, który począwszy od tego momentu na zawsze już pozostanie w warsztacie amerykańskiego kompozytora.



Pierwsze pięć minut ma prawo wyrobić w nas przekonanie, że oto przed nami ciężka, wymagająca kompozycja ocierająca się klimatem o klasyk Jerry’ego Goldsmitha – Omen. I w tym właśnie momencie montaż płyty rzuca nas w wir szpiegowskiego suspensu. W wykonaniu Hornera jest to rytmiczna struktura – ostinato – na które nanoszone są pojedyncze frazy na instrumenty dęte. Nie bez znaczenia pozostają fortepianowe „tąpnięcia”, które zaczęły stawać się wówczas nowo nabytym elementem warsztatu Hornera. Aczkolwiek pewne zaczątki tych struktur mogliśmy już doświadczyć wracając do ilustracji trekowego Gniewu Khana. I w tym właśnie kierunku idzie kolejny highlight Burzy mózgów, utwór Race For Time. Galopująca orkiestra akcentowana charakterystycznymi uderzeniami w gong, to nie tylko domena tej partytury Hornera. W późniejszych latach bardzo często kompozytor ten powracał będzie do owych form muzycznego wyrazu.


Suspensowy motyw jest najbardziej „aktywną” choć nie jedyną formą podkreślania filmowego napięcia. Mocniejsze w wymowie sceny świetnie zilustrowane zostały serią dysonansów i niestandardowymi partiami chóralnymi. Crescendo, diminuendo, elementy krzyczane… Całe bogactwo metod wprowadzania i uwalniania niepokoju zdaje tu egzamin bez najmniejszego zarzutu. Skąd to przekonanie? Wystarczy sięgnąć po film lub zmierzyć się z końcówką utworów First Playback, Race For Time lub początkowymi nutami Final Playback. Słychać tam silne inspiracje twórczością Goldsmitha, która dla początkującego w branży Hornera była chyba podstawą.



Ale jak już wspomniałem wyżej, Burza mózgów to nie tylko mistrzowska zabawa technikami wywoływania strachu i napięcia. Zupełnie jak w przypadku Parku Gorky’ego, tak i tu mamy do czynienia z sielankowymi wręcz przebitkami. Te skromne fragmenty mają na celu zilustrowanie pozytywnych walorów urządzenia i są oazą spokoju w skądinąd mrocznym słuchowisku Hornera. Liryczny motyw z First Playback i Final Playback / End Title to przedziwna kombinacja kwiecistych, radosnych instrumentacji z melancholijnym fortepianem ocierającym się o słynny chopinowski nokturn. Zarówno w filmie, jak i na krążku połączenie to robi pozytywne wrażenie.



Tyle słów zachwytu popłynęło nad tą ścieżką, że aż chciałoby się ostudzić mój entuzjazm jakimś „ale”. Takowego doszukiwać się możemy w najbardziej drażliwej sferze prac Jamesa, tudzież w jej oryginalności. Fakt, Burza mózgów jest partyturą stosunkowo świeżą jeżeli chodzi o dokonania samego Hornera, ale w kontekście twórczości innych kolegów po fachu wpisuje się po prostu w kanon ówcześnie podejmowanych eksperymentów. Niemniej jednak ilustracja do filmu Douglasa Trumbulla pozostaje w ścisłej czołówce najbardziej znaczących kompozycji Jamesa Hornera. Kompozycji do których z uporem maniaka systematycznie powracam.


Najnowsze recenzje

Komentarze