Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Philippe Sarde

Beau-père (Ojczym)

(1981/2001)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 14-04-2015 r.

Philippe Sarde nie stronił nigdy od projektów trudnych, odważnych i kontrowersyjnych. Określenia te jak ulał pasują do Ojczyma, słodko-gorzkiej opowieści o romansie dorosłego pianisty Rémiego z jego czternastoletnią pasierbicą. Łatwo sobie wyobrazić wszystkie burzliwe dyskusje, jakie film Bertranda Bliera wywołałby, mając premierę w czasach obecnych. Na szczęście, pomimo skandalizującej otoczki, obraz ten jest zaskakująco subtelny i nienatrętny; opowiedziany bez uprzedzeń, bez oskarżycielskiego tonu, nie podsuwa widzowi prostych odpowiedzi – nie pochwala ani nie potępia. Moralnej ambiwalencji filmu nie przejaskrawia również kompozytor. W ilustracji muzycznej Sarde’a więcej jest delikatnego liryzmu, aniżeli gorszących, erotycznych podtekstów.

Dlatego też wrażenie wywołane przez pierwszy utwór ścieżki może być mylne. Tytułowa sekwencja, z podłożonym pod muzykę błyskotliwym monologiem Patricka Dewaere, ma bowiem posmak wybitnie dekadencki. Gorzką, ironiczną opowieść pianisty podkreśla depresyjna maniera, z jaką odmierza on kolejne frazy tematu przewodniego ścieżki. Piękna, ale pobrzmiewająca rozczarowaniem melodia nadaje całej sekwencji schyłkowego klimatu, stylistycznie balansując gdzieś na pograniczu fortepianowego nokturnu i nastrojowego jazzu (aura przemijania dyskretnie zanurzona w melancholii; ulotna reminiscencja romantycznego uniesienia, bezpowrotnie odebrana kochankom przez obojętny czas…).

Choć Ojczym naznaczony jest nostalgiczną chandrą i poczuciem nietrwałości, można w nim jednak odnaleźć cieplejsze, podnoszące na duchu tony. Sarde już u zarania swojej kariery dał się poznać jako kompozytor ze smykałką do melodramatyzmu (pamiętne Okruchy życia), więc rzewną lirykę z dodatkiem muzycznego spleenu można uznać za jedną z jego specjalności. Inną charakterystyczną cechą Francuza jest słabość do solistów-wirtuozów: niewielu twórców muzyki filmowej współpracowało z tyloma sławami sceny symfonicznej i jazzowej, by wymienić chociażby Cheta Bakera, Stana Getza czy Tootsa Thielemansa. Beau-père z racji swojej stylistyki również indywidualnościami stoi. Na pierwszy plan wysuwają się tym razem legendarny francuski skrzypek Stéphane Grappelli (wzruszające solo w Belle-fille oraz Quelques pas dans la neige) oraz alter ego głównego bohatera, pianista Maurice Vander (utwór tytułowy). Dzięki ich silnym osobowościom Beau-père gwarantuje 40 minut wyrafinowanego okołojazzowego grania – w sam raz na jesienny wieczór, który powinniśmy spędzać w półmroku rozbujanej nastrojową muzyką knajpy.

Smutną melancholię przełamują żywsze – choć wciąż jazzujące – sekwencje muzyki źródłowej. Jako że fabuła obrazu kręci się wokół środowiska artystów, główny bohater w trakcie filmu kilkakrotnie wykonuje przygotowane przez Sarde’a utwory (solo lub w duecie). Kompozytor korzysta z muzyki diegetycznej w sposób przemyślany i uzasadniony, nie sprowadzając jej do rodzajowej tapety, muzycznego tła. Energetyczne rytmy boogie-woogie (Seize bougies) oraz zdyscyplinowane improwizacje z akompaniamentem kontrabasu Pierre’a Michelota ( Les gros doigts, Improvisation avec le gros) manifestują wszechstronność jazzowej stylistyki. Dla Rémiego – pianisty co prawda przeciętnie uzdolnionego – fortepian jest stylem życia i jako taki powinien wyrażać wszystkie stany emocjonalne. Beau-père w swoim rozmarzonym sentymentalizmie nie jest więc kategoryczny – wręcz przeciwnie, ociera się momentami o kameralny jazz w najbardziej rozrywkowym wydaniu.

Schyłkową atmosferę Ojczyma potęguje jednak kontekst pozafilmowy: gwiazdor produkcji Patrick Dewaere rok później odebrał sobie bowiem życie w jednym z paryskich hoteli. Na albumie Universal France Sarde składa utalentowanemu aktorowi hołd w postaci ślicznej instrumentalnej ballady (utwór nr 4). Dociekliwi zorientują się wprawdzie, że jej temat przeniesiony został w zasadzie nuta w nutę ze ścieżki do filmu Helle, niemniej jest coś ujmującego w fakcie, że kompozytor poświęcił podziwianemu artyście jedną z najpiękniejszych i najbardziej bezpretensjonalnych melodii swojej bogatej kariery.

Ojczym powstał w sezonie wyjątkowo obfitym nawet jak na ówczesne standardy Sarde’a (w tym samym roku wydał on m.in. Walkę o ogień, Upiorną opowieść oraz Wybór broni). Patrząc na wymienione wyżej tytuły, można z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że Francuz był wówczas w swojej szczytowej formie. Beau-père nie jest wprawdzie ścieżką skomplikowaną, ale – jak się okazuje – wcale nie musiał taką być. Rozwiązania narracyjne Sarde’a są bowiem na tyle efektywne i przenikliwe, że wyśmienicie radzą sobie z odzwierciedleniem emocjonalnych niuansów opowieści. Dla przykładu, podobieństwa i różnice temperamentów Rémiego oraz pianistki Charlotte – przyszłych kochanków – przekładają się na podobieństwa i odmienności przypisanych obojgu bohaterom tematów. Każdy z tych tematów wychodzi ze zbliżonych założeń melodycznych, by w rozwinięciu podążyć w zupełnie rozbieżnych kierunkach. Rémy czuje, że Charlotte może być jego pokrewną duszą, ale dostrzega w niej również wirtuoza, którym sam nigdy się nie stanie. Magia przyciągania działa jednak w ten przewrotny sposób, że ceni sobie zarówno podobieństwa, jak i sprzeczności. I ten odmienny temperament wydaje się wówczas u drugiej osoby najbardziej fascynujący.

Jak wynika z powyższego, Beau-père jest ścieżką stylową, wysmakowaną, ale jednocześnie łatwo przyswajalną. Gustowna estetyka łączy się tu z autentycznymi emocjami, które na bohaterów opowieści pozwalają spojrzeć z dozą empatii oraz współczucia. Jeśli więc ktoś z czytelników uznaje współczesny jazz za muzykę emocjonalnie wyalienowaną, to kompozycja Sarde’a będzie na tę przypadłość doskonałym lekarstwem.

Najnowsze recenzje

Komentarze