Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Lorne Balfe

Penguins Of Madagascar (Pingwiny z Madagaskaru)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 12-03-2015 r.

Przyglądając się angażom do animacji na przestrzeni ostatnich kilku lat, odnoszę wrażenie, że władzę nad tym gatunkiem stopniowo zaczyna przejmować Hans Zimmer, a raczej jego protegowani z Remote Control Productions. Nie ma w tym nic dziwnego. Jest to stosunkowo tanie rozwiązanie, które angażuje w proces powstawania danej ścieżki nie tylko podpisanego pod kontraktem kompozytora, ale i całe zaplecze fabryki dźwięków Zimmera. Industrializacja procesu twórczego sprawia, że oddalamy się stopniowo od fascynacji tym gatunkiem. I choć znajdziemy tu wyjątki od reguły (między innymi Johna Powella, który podnosi poprzeczkę kolegom z branży), zazwyczaj kończy się na czystej rozrywce, o której za kilka miesięcy nie będzie się pamiętać. Czy na wieczne zapomnienie skazana zostanie również oprawa muzyczna do Pingwinów z Madagaskaru? Niestety tak.


Nie oszukujmy się. Ideą przewodnią powstania tej animacji było wyciśnięcie z kultowej serii Madagaskar ostatnich soków. Temat był wdzięczny, bo obok Króla Juliana to właśnie rzeczone pingwiny wydawały się najciekawszym elementem pobocznym kinowego widowiska studia Dreamworks. Na tyle ciekawym, że we współpracy ze stacją Nickelodeon powstał nawet serial poświęcony owej czwórce przebiegłych pingwinów. W przeniesieniu tej serii na duży ekran pomógł autor wszystkich części Madagaskaru, Eric Darnell, który po raz kolejny usiadł również na krześle reżyserskim. I cóż, Pingwiny trafiły w swoją niszę, ale o powtórzeniu oszałamiającego sukcesu Madagaskaru nie mogło być mowy. Skipper, Szeregowy, Kowalski i Rico dwoją się i troją, aby umilić nam ten półtoragodzinny seans, ale chyba o wiele lepiej im to wychodziło, gdy mieli do dyspozycji tylko kilka minut czasu antenowego.



Szpiegowska aura roztaczana nad animacją studia Dreamworks miała swoje wyraźne odzwierciedlenie na oprawie muzycznej. Aby wyśledzić jej pierwociny należałoby cofnąć się do pierwszego Madagaskaru, gdzie materiał traktujący o sympatycznych pingwinach Jim Dooley zamykał w charakterystycznych jazzowo-swingowych melodiach rodem z bondowych klasyków, tudzież innych Mission: Impossible. Zarysowana tam tematyka niczym bumerang powracała przy każdym kolejnym projekcie, ulegając oczywiście drobnej kosmetyce. Zatrudniony do zilustrowania kinowych Pingwinów Lorne Balfe postanowił powrócić do źródeł. Wpasowując się w sztywne ramy zarysowanych przez Dooleya koncepcji, właściwie poszedł po linii najmniejszego oporu, serwując nam bardzo sprawnie funkcjonującą w obrazie, ale zupełnie pozbawioną tożsamości ścieżkę dźwiękową. Brzmi jak zarzut? Na pewno dla wszystkich, którzy cenią sobie w muzyce filmowej nietuzinkowość. Dla mnie jest to po prostu dobrze wpasowana w realia filmowe kompozycja, gdzie zarówno tematyka, stylistyka, jak i aparat wykonawczy pracują w służbie widowiska. Bałbym się jednak nazywać tę partyturę zupełnie anonimową, spływającą po widzu zanurzonym w przygodach drużyny Skippera. Rytmiczne utwory Balfe mają swój urok i tuż po zakończeniu seansu jeszcze pobrzmiewają gdzieś echem w naszych głowach. Czy jednak wystarczająco mocno, by sięgnąć po album soundtrackowy?



Odpowiedź na to pytanie uwarunkowana będzie tym, czego tak na dobrą sprawę oczekujemy po współczesnej muzyce filmowej? Jeżeli przedniej rozrywki ukierunkowanej na bezpieczny mainstream, to na pewno nie zaszkodzi nam to dodatkowe, pozawizualne doświadczenie. Jeżeli zaś mamy alergię na wszelkiej maści „odkopy”, to lepiej będzie jeżeli poprzestaniemy na etapie filmowego seansu. Wydany nakładem Relativity Music Group soundtrack ma prawo nas bowiem zmęczyć. Nie tyle samą muzyką, co zarzynaną w niej tematyką i formą.


Początki będą niepozorne, bo oto przed nami ciekawie skonstruowana suita w tytułowym The Penguins of Madagaskar. Skoczne rytmy pracujące w służbie głównej melodii aranżowane są całkiem fajnie, choć czterominutowe wyciąganie na tapetę tego tematu potrafi skutecznie zniechęcić do odkrywania jego dalszych aranży – już we właściwym materiale ilustracyjnym. Na szczęście Balfe skupia się głównie na kreowaniu nastrojów i podążaniu za dynamiką toczącej się akcji. A na brak takowej raczej nie możemy narzekać. Kto oglądał przynajmniej jeden serialowy odcinek Pingwinów lub zna od podszewki trzy części Madagaskaru, ten wie, że działania podejmowane przez te urocze ptaki przypomina ostrą jazdę po rollercoasterze. Te bardziej zwariowane momenty ilustrowane są swingującymi melodiami, łatwo wpadającymi w ucho i równie szybko zlewającymi się z innymi o podobnym charakterze. Do interpretacji mniej spektakularnych działań posłużył stary dobry Mickey Mousing zamknięty w klasycznym, hollywoodzkim graniu. Orkiestrowo-jazzujące rytmy nie ograniczają się bynajmniej do oldschoolowych form muzycznego wyrazu. Choć muzyka stroni od wszelkiej maści elektronicznego substytutu, nie mogło zabraknąć perkusji i wspierających je gitar elektrycznych ocierających się miejscami o rockową, ale i funkową stylistykę. Są chwile, kiedy tworzoną przez Balfe muzykę chłonie się jak gąbkę, a do takowych należy między innymi Adeliae, Patagonicus czy Eudyptula Minor.



Czytając tytuły tych utworów nie sposób nie odnieść wrażenia, że Balfe puszcza oczko w kierunku swojego mistrza, Hansa, który w równie przewrotny sposób (łacińskimi nazwami gatunków nietoperzy) tytułował materiał na soundtracku do Batman Begins. Mniej przewrotny wydaje się natomiast motyw głównego antagonisty pingwinów – Dave’a. Mroczna melodia słyszana między innymi w Chrysolophus nie robi jakiegoś większego wrażenia. Wzmocniona niskim, męskim chórem jest pewnego rodzaju przeciwwagą do szpiegowskiego motywu i patetycznego tonu kompozycji. Ciekawostką jest już natomiast bazująca na nim piosenka zamykająca obraz – Hs Is Dave. Muszę przyznać, że jest ona dla mnie najbardziej pozytywnym zaskoczeniem kompozycji Balfe. Stylizowany na jazzowe standardy utwór w wykonaniu Antony Genna jest genialną wręcz parafrazą bondowych songów. I co najważniejsze – świetnie funkcjonuje w filmie!



Nie można nie wspomnieć również o wyprowadzonym w połowie albumu temacie Szeregowca (Private’s Theme). Przemawiający do odbiorcy smutną liryką identyfikuje się z nastrojem młodego pingwina, który czuje się jakby na gorszej pozycji w drużynie. Melodia ta niezbyt często powracała będzie w dalszej części partytury, ale pod koniec stanie się ważnym symbolem przyjaźni konkludującym całą opowieść.



Fakt, album soundtrackowy do Pingwinów z Madagaskaru ma swoje momenty, ale jako całość nie wprawia w osłupienie. Zupełnie zresztą jak ścieżki dźwiękowe do poprzednich filmów Darnella z tego animowanego uniwersum. Miłośnicy twórczości Zimmera i jego ziomków będą mieli zatem pod górkę. Płyta nie została wydana w Polsce, a perspektywa sprowadzenia jej przy obecnym kursie dolara rodzi pytanie o sens takiego przedsięwzięcia. Ja poprzestanę chyba na okazjonalnym powrocie do widowiska filmowego. W tej formie muzyka Lorne Balfe przemawia do mnie najlepiej.


Najnowsze recenzje

Komentarze