Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Armand Amar

Terre Vue Du Ciel, la

(2004)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Niezwykle interesującym dla mnie zjawiskiem jest pojawianie się co jakiś czas na rynku płytowym partytur inspirowanych jakimś dziełem. W roku 1996 Joel McNeely zaskoczył mnie swoją muzyczną wizją Gwiezdnych Wojen, sporządzając kompozycję na bazie bestsellerowej wówczas książki Steve’a Perry’ego, Cienie Imperium. Praca McNeely’ego przemówiła do mnie tak mocno, że przez wiele miesięcy po zakupie krążka nie potrafiłem pozostawić go w spokoju na więcej niż kilka dni. Na kolejne tego typu odkrycie przyszło czekać mi aż 8 lat. Jak się okazało nie tylko literatura może być silnym bodźcem do sporządzenia fantastycznej muzyki, może być nim również fotografia. Specjalista od uwieczniania zapierających dech w piersiach obrazów naszej planety, Yann Arthus-Bertrand organizując wystawę swoich spektakularnych zdjęć pobudził wyobraźnię wielu artystów, nie koniecznie związanych z jego profesją. W bardzo krótkim czasie powstał dokument prezentujący w półtoragodzinnej wizualno-muzycznej pigułce podmioty zainteresowań fotografa oraz efekt jego fascynacji. W tym samym czasie, gdy film Renauda Delourme przechodził ostatnie etapy postprodukcji, inny artysta pracował nad oprawą muzyczną tego widowiska. Artystą owym był Armand Amar, francuski kompozytor filmowy, który jak do tej pory mógł poszczycić się tylko jednym w miarę głośnym dziełem Amen. Zatrudniony co prawda do sporządzenia ilustracji, Amar poszedł dalej, czyniąc ze swojej partytury twór na wskroś indywidualny, tylko formalnie należący do obrazu, a tak w rzeczywistości tętniący własnym życiem. Już sama wypowiedź kompozytora, którzy przyznał się, że inspiracji szukał przede wszystkim w fotografiach niźli w obrazie Delourme świadczy o wyjątkowym podejściu do swojej pracy. Pracy, która jak się później okazało niczym akcelerator przyspieszyła rozwój jego kariery.

La Terre…, to pod względem emocjonalnym bardzo szczera partytura. W przeciwieństwie do wielu podobnych, nie serwuje słuchaczowi na tacy cukierkowatych muzycznych balladek. Ci, którzy spodziewają się zastać tu „pejzażową”, biegnącą jednym torem ciuchcię melodyjną, mogą się gdzieś po drodze najzwyczajniej w świecie wykoleić. Amar podszedł ambicjonalnie do swojego zadania i wyłożył nam dzieło nadwyraz dojrzałe, pozornie zewnętrznie rozbite, podzielone na serię rozdziałów, ale scalone wewnątrz fascynującym minimalizmem i nietuzinkowymi aranżacjami. Posługując się prostymi formami artystycznego wyrazu Francuz w doskonały sposób ukazuje podmiot swoich inspiracji. Dowodzi, że za pomocą odpowiedniej kombinacji nawet niewielkiej liczby instrumentów osiągnąć można wielobarwne, a przy tym poruszające dzieło, pozostawiające głębokie znamię w pamięci słuchacza.

Płyta składa się z 11 utworów, które razem tworzą dosyć zróżnicowany, ale ładnie koegzystujący ze sobą wachlarz melodyjny. Każdy z tych tracków jest pewnego rodzaju rozdziałem, opowiadającym o czymś innym. Podkreśla to nawet dołączona do albumu książeczka, w środku której znajdziemy galerię fotosów podzieloną na części, której tytuły zbiegają się z nazwami ścieżek. Pomimo stosunkowo dużego zróżnicowania tematycznego, charakter stylistyczny pozostaje od początku do końca podobny. Nad partyturą wisi potężny obłok nostalgii stymulującej słuchacza do głębokich refleksji. Budulcem tej specyficznej atmosfery są przede wszystkim instrumenty strunowe, tudzież wszelkiego rodzaju smyczki i fortepian. Na tym jednak Amar nie poprzestaje. Charakterystyczna dla jego twórczości wschodnia etnika również i tu znajdzie swoje odzwierciedlenie, a liczne partie wokalne zachowane w tej konwencji uczynią z kompozycji twór bardziej egzotyczny.

Krążek otwiera spokojny, ale ocierający się o smutek utwór La Genese. Nastrój ten pogłębi żeński wokal (przypominający nieco Lise Gerrard w Gladiatorze) z solowymi partiami duduka, które skierują naszą wyobraźnię na terytorium bliskiego wschodu – kolebki cywilizacji europejskiej. Armand na całej długości partytury konfrontuje ze sobą wiele elementów etnicznych podporządkowując je zarazem muzycznej teksturze, raz łagodnej, innym razem euforycznej, lub wybuchowej. Siłą przeważającą są oczywiście melodie o lirycznym, zakrawającym o nostalgię zabarwieniu. Najbardziej ustabilizowane emocjonalnie pod tym względem są dwa stosunkowo długie utwory: Terra Incognita oraz Chaosmos. Nieco więcej splendoru wylewa się z romantycznego, gitarowo-smyczkowego The Amo oraz pędzącego na zabój Babel, przypominającego fragment pogoni z Bandyty Lorenca. Zupełnie oderwanym od reszty zdaje się być zamykający partyturę potężny blok muzyczny, La Terre Vue Du Ciel, podczas którego przez kilkanaście minut doświadczać będziemy fantazyjnych mariaży muzycznych, o zmiennej rytmice i barwie.

Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak dwa utwory opatrzone poetycką teksturą. Pierwszy z nich to Save Us, będący niejako muzyczno-recytatorską medytacją nad cudem natury. Obok delikatnie pieszczącej nasze uszy fortepianowo-smyczkowej melodii, pojawiają się cytowane fragmenty tekstów z fotoalbumu Arthus-Bertranda – “Earth From Above: 366 Days”. Szczególnie godnym uwagi, chyba nawet bardziej niż wspomniany wyżej Save Us, jest utwór Civilisation stanowiący coś w rodzaju muzycznej zadumy nad genezą rozwoju cywilizacji europejskiej. Ów niezwykle poruszający, 12-minutowy fragment fenomenalnie zderza w swoich ramach dwie odrębne kultury: wschodu z zachodem. Ich symbolika wypływa nie tyle z samego instrumentarium, co partii wokalnych. Męski chant rozpoczynający ten track błądzi gdzieś klimatycznie w okolicach Bliskiego Wschodu, natomiast pojawiające się kilka minut później żeńskie “Kyrie Eleison” bezbłędnie skieruje nasze myśli na chrześcijański zachód. Sama melodia natomiast może wywołać poważne zdziwienie na twarzy słuchacza obcującego wcześniej z kompozycją Amen. Jest to bowiem nic innego jak przearanżowana wersja utworu dodatkowego, The Other Side, który ostatecznie nie znalazł się w obrazie Costa-Gavrasa.

Oryginalność partytury Armand Amara nie porazi nas w takim samym stopniu jak jej treść. Trzeba przyznać się otwarcie, że muzyk lubi odnosić się do dokonań kolegów po fachu jak Philip Glass, Bruno Coulais, czy innych. Nie asymiluje jednak ich twórczości. Bierze tylko po trosze od każdego, zaszczepiając na przygotowany przez siebie stylistyczny grunt. Myślę, że kwestia oryginalności, przy takich doznaniach jakie serwuje nam La Terre Vue Du Ciel to sprawa błaha, nie warta większego rozpisywania się nad nią. Z drugiej strony nie chciałbym mydlić oczu odnosząc się do tej ścieżki w samych superlatywach. Jest to kompozycja trudna i zapewne niejeden słuchacz w konfrontacji z nią po prostu przegra. To specyficzne dzieło, które wymaga sporej dozy uwagi, by odkryć piękno i siłę w niej drzemiące. Gdy już jednak odkryje się choćby promyk tego piękna, kompozycja Amara stanie się niesamowicie wciągającą, muzyczną przygodą, którą zapewne niejednokrotnie jeszcze przeżyjecie powracając do krążka. Prawdziwym problemem może okazać się natomiast dostępności tej kompozycji. Znalezienie jej w salonach muzycznych naszego kraju to niemalże „mission: impossible. Alternatywą pozostają więc zagraniczne sklepy internetowe, z ofert których polecam serdecznie korzystać. Jest to bowiem płyta warta każdych pieniędzy.

Więcej zdjęć w wysokiej rozdzielczości znaleźć można na oficjalnej stronie Yann Arthus-Bertranda

Najnowsze recenzje

Komentarze